Wszystkie zdjęcia i teksty, które znajdują się na blogu, a więc również poniższe artykuły, są objęte prawem autorskim. Ich kopiowanie i wykorzystanie w innych publikacjach jest możliwe tylko po podaniu dokładnego źródła i uwzględnieniu autorstwa.
____________________________________________________________________________________________
MOJE PUBLIKACJE
„Całkiem twarzowa wystawa” – „Biblioteka w Szkole” 7-8/2022.
„Tropami Rutki Laskier” – Miesięcznik Społeczno-Kulturalny „Śląsk” 4/2022, s. 6-8. Czytaj tutaj: Tropami Rutki Laskier.
„Inwentarz nieprawdę ci powie” – “Biblioteka w Szkole” 4/2021, s. 8-9.
„Niezwykły przypadek Dory Reym” – Miesięcznik Społeczno-Kulturalny „Śląsk” 6/2020, s. 40-43. Czytaj tutaj: Niezwykły przypadek Dory Reym (1)
„Miejsca”. W: „Babiniec. Herstoria będzińska” pod red. Patrycji Dołowy. Będzin 2019, s. 74-87. Więcej o wydawnictwie czytaj tutaj.
„Przepis na sukces, czyli jak wygrać tysiąc książek w 3 tygodnie” – “Biblioteka w Szkole” 5/2019, s. 6-9. Czytaj tutaj: Przepis na sukces.
„Blog biblioteki szkolnej – doświadczenia biblioteki z Będzina” – “Warsztaty Bibliotekarskie” 1/2015. Czytaj tutaj.
„Selektywnie o selekcji” – “Biblioteka w Szkole” 6/2015, s. 19-20.
“O szarzyźnie – bez Photoshopa” – “Biblioteka w Szkole” 3/2015, s. 7-9. Czytaj tutaj.
„Bibliotekę szkolną naprawdę da się odczarować” – internetowe wydanie „Gazety Wyborczej” z 3.12.2014 . Czytaj tutaj.

Uzasadnienie wyboru do Nagrody Literackiej Nike 2013. „Gazeta Wyborcza” 5-6 października 2013, s. 15.
„Jak Pobieraczek nabierał” – „Biblioteka – Centrum Informacji” 2/2013, (maj 2013 r.), s. 27.
„Dokumentacja biblioteki szkolnej” – „Niezbędnik Dyrektora Szkoły” (Oficyna MM – Wydawnictwo Prawnicze), lipiec 2012.
„Biblioteka i taniec – historia dwóch pasji” – „Poradnik bibliotekarza” 2/2012, s. 32-33.
Czytaj tekst tutaj.
“Taniec między regałami – “Biblioteka w Szkole” 2/2012, s. 22-23.
Czytaj tekst Taniec miedzy regalami
„Pani bibliotekarka tańczy” – tekst ukazał się na portalu „pulowerek.pl”
“List do Gutenberga” (opowiadanie). Szuflada 2011: nagrodzone utwory – “Biblioteka w Szkole” 9/2011, s. 24.
Czytaj tekst tutaj.
„Biblioteka – nowoczesna pracownia wizytówką szkoły” – „Miesięcznik Dyrektora Szkoły” (Oficyna MM – Wydawnictwo Prawnicze) maj 2011, s. 23-25.
Czytaj tekst w wersji pdf: Biblioteka_nowoczesna-pracownia-wizytowka-szkoly
„Karta niezgody. Bibliotekarz też nauczyciel!” – „Miesięcznik Dyrektora Szkoły” (Oficyna MM – Wydawnictwo Prawnicze) kwiecień 2011, s. 39-41.
Czytaj tekst w wersji pdf: KN_Bibliotekarz tez nauczyciel
„Gra w Kartę nauczyciela” wywiad w „Gazecie Wyborczej” z 27. 12. 2011 r.
Czytaj tutaj.
„WANTED – poszukiwana książka dla chłopców! (VII Katowickie Prezentacje Biblioteczne) – „Guliwer” 2/2010, s. 78-81. (Numer ukazał się w marcu 2011 r.)
Tekst to przedruk mojego wpisu na tym blogu, z którym można zapoznać się tutaj.
„Smoczki Małgorzaty Musierowicz” – „Guliwer” 1/2010, s. 34-36. (Numer ukazał się w marcu 2011 r.)
„Biblioteka to pracownia szkolna” – „Głos Nauczycielski” 1/2011, s. 11.
Czytaj tekst tutaj.
“O odkurzaniu regulaminów w bibliotekach szkolnych” – “Biblioteka w Szkole” 4/2010, s. 5-7.
„Anna Frank- historia na dzień dzisiejszy” – „Magazyn Szkolny” styczeń 2009, s. 39.
„Wspomnienie. W piątą rocznicę śmierci Doroty Terakowskiej” – „Guliwer” 4/2008, s. 10-12.
To już pięć lat bez Doroty. Pisarki, która kilka lat temu poważnie zawładnęła wyobraźnią czytelników, uruchamiając po prostu swoją.
Czy jej książki cieszą się ciągle popularnością? Pomimo braku spotkań autorskich, wywiadów w prasie czy przymilania się czytelnikom – a więc tego wszystkiego, co sprzyja promocji literatury? Sprawdzam w trzech bibliotekach miejskich – wypożyczenia utrzymują się na stałym poziomie, nie ma sytuacji, żeby na półkach stały wszystkie powieści naraz.
Zaglądam na stronę internetową1. Księga gości: tam dopiero widać, że czytelnicy jej książek dopisują – i w dosłownym, i przenośnym tego słowa znaczeniu. Wpisy do księgi pojawiają się różnie – co dwa, trzy dni, czasem codziennie – to o czymś świadczy. Bezustannie ktoś jej książki odkrywa dla siebie. Z uwag czytelników wywnioskować można jedno – literatura, którą stworzyła Terakowska, bardzo przypadła im do gustu – bo porusza, bo otwiera oczy na inność, bo pozwala znów uwierzyć w siebie, znaleźć stracone gdzieś po drodze siły do życia. Pełno tam podziękowań za wzruszenia, za cenne przemyślenia, które wpadły do głowy podczas lektury. Czasami nie wiadomo, czy czytelnik wie, że Dorota nie żyje. Dużo bezpośrednich zwrotów do pisarki, pomiędzy nimi pojawia się od czasu do czasu słowo wyjaśniające od córki, że Jej już z nami nie ma…
Przez te pięć lat tak jakoś się składa, że Terakowska co rusz nam o sobie przypomina. A to, kiedy do księgarń trafiła książka „Moja mama czarownica” – śmiała biografia Doroty autorstwa jej córki, Katarzyny T. Nowak2, albo ostatnio: poprzez film „33 sceny z życia”3, do którego scenariusz napisała i który wyreżyserowała Małgorzata Szumowska, druga córka pisarki. I chociaż Szumowska w każdym z wywiadów bagatelizuje wątek autobiograficzny, to ci, którzy znali Terakowską (chociażby tylko przez lekturę jej biografii) i jej rodzinę, zgadną, że to film o tej rodzinie właśnie.
W matce głównej bohaterki – popularnej autorce kryminałów – bez trudu dostrzegą Dorotę i jej zmagania z chorobą zakończone śmiercią. Notabene pisarka chętnie czytała kryminały bo twierdziła, że ich lektura ułatwia jej później konstruowanie we własnych powieściach akcji trzymającej w napięciu. Kiedy na ekranie pojawia się, paląca papierosa na szpitalnym łóżku(!) chora, która mówi: A ja głupia myślałam, że jak się je brokuły, to się nie dostanie raka – wiemy, że Dorota napisała tak kiedyś naprawdę w emailu do Jacka Dukaja4. Inna scena: kobieta traci kontakt z rzeczywistością, ale nagle przychodzi jej ochota na ciasteczka – takie dziwne, posypane cukrem, które dawali na przyjęciach. To też znamy – taką dokładnie sytuację ze szpitala opisała Kaśka w książce o matce5. Ojciec głównej bohaterki to znany dokumentalista, sławny w epoce PRL-u, który umiera niedługo po swojej żonie. Jego pierwowzorem jest oczywiście Maciej Szumowski, mąż Doroty. Nie umiałam patrzeć na ten obraz inaczej, niż jako na historię perypetii rodzinnych pisarki i jej ostatnich dni. Poprzez ten film ona po raz kolejny do nas wraca, przypomina o sobie. Oglądałam go i właśnie przypomniały mi się pewne rzeczy…
Podczas pobytu na Mazurach wyłowiłam kiedyś z jeziora piękne, białe łabędzie pióro. Przywiozłam je do domu i schowałam. Czułam, że kiedyś będzie mi potrzebne. I rzeczywiście. Na pogrzeb Doroty nie kupiłam kwiatów – wzięłam właśnie to pióro, bo tylekroć wspominała, że muzyka skrzydeł łabędzich robi na niej niesamowite wrażenie, zresztą pisała też o tym – choćby w „Tam, gdzie spadają anioły”. Nie położyłam go jednak na grobie – ktoś by je pewnie potem wyrzucił ze zwiędłymi kwiatami. Zebrałam się na odwagę i w ostatniej chwili wetknęłam w róże, które razem z trumną powędrowały w ciemność. Po powrocie do domu coś mi mówiło, że powinnam zadzwonić do Szumowskiego – pomimo, ze składałam mu kondolencje po pogrzebie. Zignorowałam jednak to przeczucie, nie chciałam przeszkadzać mu w tak trudnych chwilach. Potem dowiedziałam się, że Szumowski prosił córkę o odnalezienie dziewczyny z piórem. Chciał ze mną porozmawiać, ale nie wiedział, gdzie mnie szukać. Niecały miesiąc później zmarł. Tyle przeczucia. Teraz cuda.
Nie skasowałam nigdy z książki telefonicznej w moim aparacie numeru telefonu Doroty Terakowskiej. W okresie, kiedy pisałam recenzję „Mojej mamy czarownicy”6 przydarzyła mi się przedziwna rzecz: późnym wieczorem rozdzwonił się telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i poczułam gwałtowny skurcz w gardle i pulsowanie w skroniach. Na ekranie komórki wyraźnie wyświetlało się nazwisko: Terakowska… Tego, co wtedy czułam, nie potrafię porównać z niczym. Sprawa szybko się wyjaśniła: pani, której przydzielono dawny numer pisarki, pomyliła się wybierając numer telefonu z klawiatury i dodzwoniła się akurat do mnie… Dziwne, ale prawdziwe. Ja i tak wiem, że nasza Czarownica – Dorota maczała w tym palce.
Z opisanych tu wydarzeń płyną następujące wnioski: nie ignorujcie przeczuć, wypatrujcie cudów, czytajcie Terakowską. I pamiętajcie o niej!
PRZYPISY:
1 www. terakowska.art.pl
2 Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005.
3 Film wszedł na ekrany 7 listopada 2008 r. W Locarno (Szwajcaria) otrzymał nagrodę – Srebrnego Lamparta, a na Festiwalu Filmowym w Gdyni 2008 – nagrodę za najlepszy scenariusz, muzykę…
4 Katarzyna T. Nowak: Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, s. 24.
5 Wyd. cyt., s. 26.
6 Izabela Tumas: Czarownice to nie wymysł. „Guliwer” 2005, nr 4, s. 42-45.
„Zapiski z czasów Holocaustu. ‚Pamiętnik’ Rutki Laskier” – „Słowo Żydowskie” 20-21/2008, s. 20-21.
„Zamieszanie wokół zielonego zeszytu” – „Słowo Żydowskie” 20-21/2008, s. 14-15.
„VI Dni Kultury Żydowskiej w Będzinie” – „Słowo Żydowskie” 20-21/2008, s. 31.
„Światowy Zlot Żydów Zagłębia. 18-20 sierpnia 2008” – „Słowo Żydowskie” 18-19/2008, s. 32-33.
„O żydowskim piśmiennictwie dziecięcym czasów Holocaustu” – „Guliwer” 4/2006, w formie skróconej opublikowany w książce „Pamiętnik Rutki Laskier”, Katowice 2006, s. 9-11.
Wbrew powszechnym przekonaniom bardzo dużo dzienników i pamiętników pisanych w czasie okupacji hitlerowskiej przetrwało wojenną pożogę i zawieruchę. Ostały się dzięki przypadkowi, determinacji i sprytowi ludzi. Odkrywane były później w nieprawdopodobnych miejscach: puszkach po karbidzie, bańkach po mleku, w skrzyniach pod gruzami, schowkach piwnicznych, bądź pod deskami podłogi.1
Pod podestem najgorszy czas przetrwał dziennik żydowskiej czternastolatki z Będzina, która w 1943 roku przez ostatnie miesiące swojego życia pisała go w zeszycie o zielonych okładkach. Później – jak tysiące jej rówieśniczek w całej Polsce – trafiła do getta, skąd odbyła ostatnią drogę do obozu. Ona zginęła, pamięć o niej ocalała jednak dzięki pozostawionym tekstom.
Pisząc o szczególnym gatunku prozy autobiograficznej, czy też – jak chce Florian Znaniecki2 – dokumentu osobistego, jakim są zapiski, czyli dzienniki i pamiętniki, należy zaznaczyć, że oba te określenia stosowane są wymiennie. Chociaż traktowane tożsamo, występuje pomiędzy nimi zasadnicza różnica: podczas kiedy dziennik jest utworem powstającym stopniowo, zazwyczaj dzień po dniu, pamiętnik przybiera postać wspomnienia pisanego z perspektywy minionych zdarzeń.
Autor pamiętnika będzie miał więc wpływ na formę i ostateczny kształt utworu: może go dowolnie konstruować i przetwarzać, mając całościową wiedzę o minionym okresie. Autor dziennika takiego komfortu mieć nie będzie. Jego zapiski, prowadzone z dnia na dzień, determinują otwartą formę dzieła, wpływ na którą nie leży w kompetencji autora.
Zapiski Rutki to dziennik prowadzony z krótkimi przerwami od 19 stycznia do 24 kwietnia 1943 roku, aczkolwiek sama autorka pisze o nim w którymś momencie: „Do widzenia mój pamiętniku”. Potwierdza to tylko wspomnianą wyżej kwestię utożsamiania tych dwóch gatunków.
Jednym z najbardziej znanych przykładów zapisków z okresu II wojny światowej w języku polskim jest dziennik Adama Czerniakowa3, prezesa Gminy Żydowskiej (Judenratu) w okupowanej Warszawie. Dziennik ten prowadzony był codziennie przez niemalże 3 lata! Zapiski są lapidarne, skrótowe, często niejasne, i – co zdaje się być zrozumiałe – noszące znamiona konspiracyjności zapisu. Pozostają jednak nieocenionym źródłem wiedzy o getcie warszawskim. Ich autor, należący do zasymilowanej inteligencji żydowskiej, drugiego dnia wysiedlenia getta – 23 lipca 1942 roku, otruł się w swoim gabinecie.
Innym, znanym z racji bogatego dorobku literackiego autorem dzienników tamtego okresu jest Janusz Korczak4 – pedagog, lekarz i pisarz, współtwórca żydowskiego Domu Sierot, który zginął w 1942 roku w Treblince, dobrowolnie towarzysząc swoim wychowankom wywiezionym z getta warszawskiego.
Najpopularniejszą w świecie publikacją dziecięcych zapisków osobistych z okresu II wojny światowej jest oczywiście „Dziennik” Anny Frank5, o którego autentyczność jeszcze niekiedy spierają się badacze. Anna była rówieśniczką Rutki Laskier6, Niemką pochodzenia żydowskiego, która po dojściu do władzy Hitlera wraz z rodziną wyjechała z Niemiec do Amsterdamu.
Od lipca 1942 do sierpnia 1944 roku ukrywała się z najbliższymi w oficynie pewnej kamienicy i opisywała wszystko, co przez 2 lata miało miejsce w odizolowanym od świata mieszkaniu, oraz to, co działo się w jej głowie – głowie Żydówki, która ostatecznie nie uniknęła śmierci w obozie. Po zadenuncjowaniu kryjówki Franków, cała rodzina została wywieziona do Oświęcimia. Stamtąd Annę i jej siostrę przeniesiono do obozu w Bergen-Belsen, gdzie – w marcu 1945 roku, na krótko przed wyzwoleniem obozu – dziewczynka zmarła na tyfus…
Jej dziennik ma formę listów do Kitty, nieistniejącej przyjaciółki, którą w swej wyobraźni powołała do życia nastoletnia Anna. Zapiski ukryto w mieszkaniu, w którym po wojnie odnalazł je ojciec dziewczynki a później opublikował. Do tej pory zostały wydane w ponad 60 językach.
W literaturze polskiej istnieje wiele osobistych przekazów dzieci i młodzieży pochodzenia żydowskiego, prowadzonych zazwyczaj na terenach gett, ale nie tylko. Zapomnianym już trochę, a to z racji znacznej odległości czasu od chwili ostatniego wydania w 1960 roku, jest „Dziennik” Dawida Sierakowiaka, żydowskiego nastolatka z Łodzi.
W Polsce ukazały się jedynie 2 zeszyty zapisków7. Całość dziennika, tj. 5 zeszytów pisanych od lipca 1939 do listopada 1943 roku wydał Oxford University Press w roku 1966.
Siedemnastoletni Sierakowiak pisał dziennik w getcie łódzkim. Notował najważniejsze wypadki dnia, własne spostrzeżenia i poglądy; znajdują się tam również informacje o konspiracyjnym życiu młodzieży. Ze względu na specyfikę getta łódzkiego, które było w stopniu większym niż inne getta izolowane od świata zewnętrznego, zapiski te stały się jednym z dokumentów źródłowych o wydarzeniach tamtego czasu, na tamtym obszarze.8 Konfrontacja tego tekstu z innymi dokumentami potwierdziła jego wiarygodność. Sierakowiak miał w chwili pisania pamiętnika siedemnaście lat, jego zapiski są więc o wiele bardziej dojrzałe, niż innych, młodszych autorów tego typu publikacji, uderzają trafnością spostrzeżeń i ocen. Dawid stracił w getcie najbliższą rodzinę, sam umarł na gruźlicę płuc
w wieku lat dziewiętnastu 8 sierpnia 1943 roku.
„Pamiętnik Dawida Rubinowicza”9 to kolejna pozycja dziecięcej twórczości autobiograficznej lat okupacji. Dawid mieszkał we wsi Krajno znajdującej się niedaleko Bodzentyna na kielecczyźnie. Jego ojciec miał podobno mleczarnię, rodzina jednak nie była zamożna. Sam Dawidek uczył się dobrze, w czerwcu 1939 roku otrzymał promocję do siódmej klasy szkoły powszechnej. Zaczął pisać swój dziennik jako dwunastolatek, w zwykłych zeszytach szkolnych w linie. Zapiski zaczynają się wpisem z dnia 21 marca 1940 roku, kończą zaś 1 czerwca 1942 roku. Dawid Rubinowicz jest niemalże rówieśnikiem Rutki Laskier, z tą jednak różnicą, że kiedy Dawidek kończył pisać dziennik jako czternastolatek w roku 1942, trzynastoletnia wówczas Rutka zaczęła go prowadzić dopiero rok później. Początkowo jego notatki pełne są jeszcze realiów dotyczących życia na wsi, stopniowo jednak zapisuje w nich wydarzenia mające związek z jednym: niszczycielskim mechanizmem hitlerowskiego planu wobec ludności żydowskiej. Nie są znane bliższe fakty dotyczące śmierci chłopca. Prawdopodobnie, razem z innymi Żydami, został we wrześniu 1942 roku wypędzony z Bodzentyna do Suchedniowa, skąd pociąg z deportowanymi skierowano do obozu zagłady w Treblince.
Potrzeba zapisywania swoich przemyśleń i doświadczeń podyktowana może być wstrząsem natury osobistej lub wydarzeniem dziejowym.10 Jest oczywiste, że w przypadku omawianych tekstów, ich autorów do pisania pchnąć mogły obydwie przyczyny. Wybuch wojny, śmierć bliskich, którzy nie zdołali wymknąć się z masowej zagłady, znalezienie się nagle w centrum wydarzeń, ukierunkowanych na wyniszczenie narodu, do którego należeli wymienieni wyżej młodzi twórcy, nie mogły pozostać bez echa. Wrażliwsi, oraz ci, którym obok wrażliwości sprzyjały warunki i predyspozycje, chwycili za pióro, żeby przelać na papier swój strach, gorycz, tłumiony bunt, chowaną gdzieś głęboko niezgodę na zastaną rzeczywistość. Można tylko domniemywać, jaki procent zachowanych dzienników i pamiętników z okresu II wojny światowej od samego początku pisanych było celowo, jako przemyślane świadectwo dające obraz niegodziwości i niesprawiedliwości dziejowej. I czy w ogóle taka myśl przyświecała osobom zapisującym dzień po dniu tragiczne koleje losu.
Rutka Laskier, Żydówka z getta w Będzinie, która prowadziła dziennik w ostatnich miesiącach swojego życia chciała, aby przetrwał on, skoro jej nie będzie to dane. Dlatego poprosiła swoją polską znajomą, Stasię Sapińską, by pomogła ukryć jej zeszyt. Umieszczono go pod podestem w domu, gdzie przed wysiedleniem z getta mieszkała dziewczyna. Skoro chciała, by przetrwał, jej wolą było zapewne, by kiedyś ujrzał światło dzienne.
Zapiski Rutki wskazują na to, że była uzdolniona literacko. Tkwił w niej pewien potencjał, któremu jednak nie było dane rozwinąć się w późniejszych latach. W dzienniku znajdujemy zapiski typowe dla dziewcząt w jej wieku, a więc dotyczące przyjaźni, sympatii, spędzania wolnego czasu, przeczytanych lektur. Są również cytaty, zaczątki własnej twórczość poetyckiej, sądy o innych oraz o niej samej. W te typowe notatki wplata Rutka obraz otaczającej ją rzeczywistości, która była krańcowo różna od tej, jaka powinna otaczać dziewczynkę w jej wieku. Ze zgrozą przeczytamy w dzienniku, z jakimi sytuacjami musi sobie radzić, jak one na nią oddziałują i jak zmieniają psychikę dziecka, któremu przyszło przedwcześnie dojrzewać. Ze ściśniętym sercem czytać będziemy o marzeniach Rutki – zupełnie oczywistej chęci wolności, pragnieniu, by wzbić się jak ptak, zostawić daleko za sobą wszystkie koszmarne i nierzeczywiste jakby wspomnienia.
Dziennik czternastoletniej Żydówki ma podwójną siłę oddziaływania. Po pierwsze, jako specyficzna forma przekazu, która dzięki swojemu autentyzmowi plasuje się wyżej nad zmyślenie literackie, po drugie zaś, poprzez swoją tematykę. Opisywane w nim fakty i zdarzenia ciągle budzą w nas, i budzić będą zawsze, trwogę, sprzeciw i niedowierzanie, że mogły kiedykolwiek mieć miejsce.
PRZYPISY:
1 Zob.: Jacek Leociak: Tekst wobec zagłady. O relacjach z getta warszawskiego. Wrocław 1997, s. 5.
2 Wyd. cyt., s. 15.
3 Adama Czerniakowa dziennik getta warszawskiego. 6 IX 1939 – 23 VII 1942, opr. Marian Fuks. Warszawa 1983.
4 Prawdziwe nazwisko Henryk Goldszmidt.
5 Dziennik: (oficyna): 12 czerwca 1942 -1 sierpnia 1944, zestawione przez Otto Franka i Mirjam Pressler. Kraków 2000.
6 Obie urodziły się w 1929 roku: Rutka Laskier w Gdańsku, Anna Frank we Frankfurcie nad Menem.
7 Słowo wstępne Adolfa Rudnickiego, do druku przygotował, przedmową i przypisami opatrzył Lucjan Dobroszycki. Warszawa 1960.
8 W getcie łódzkim pisał też m.in. Jakub Poznański (1890-1959): Dziennik z łódzkiego getta. Warszawa 2002. Z 13 zeszytów ocalało jedynie 6.
9 Słowo wstępne Jarosław Iwaszkiewicz, posłowie Maria Jarochowska, Warszawa 1987. W tytule użyto słowa „pamiętnik”, wydawnictwo to jednak jest dziennikiem, nie pamiętnikiem.
10 Zob.: Krystyna Heska-Kwaśniewicz: Pamiętnik i dziennik, czyli o sposobach zapisywania czasu. W: Antologia dzienników i pamiętników w opracowaniu szkolnym. Katowice 1999, s. 7.
„Szanuj czytelnika swego. O traktowaniu czytelnika w specyficznych warunkach biblioteki szkolnej” – „Biblioteka w szkole” 2006/2, s. 10-11, „Poradnik bibliotekarza” 3/2006, s. 28-30.
Specyficzne warunki: cóż to za określenie w stosunku do biblioteki szkolnej, pomyślą niektórzy, sądząc może (i niesłusznie), że kryje się w nim jakieś nacechowanie ujemne. Nic bardziej mylnego. Te „specyficzne warunki” pozwalają rozwinąć nam wachlarz możliwości w kontakcie z czytelnikiem – możliwości, których nie ma żadna z bibliotek innego typu. I ja właśnie chciałabym o tych możliwościach – a raczej o tym, jak ich nie zaprzepaścić i jak je najczęściej jednak – zaprzepaszczamy. Bezpośrednim powodem napisania tego tekstu były opowieści absolwentów szkoły, w której pracuję, o bibliotekach i samych bibliotekarzach, których spotkali w swoich nowych szkołach. Lub raczej o podejściu tych bibliotekarzy do uczniów. Te same spostrzeżenia poczyniłam i ja sama – wtedy, kiedy jako studentka odwiedzałam niezliczone ilości bibliotek uczelnianych.
Gdybym pokusiła się o stworzenie kanonu przykazań bibliotekarskich, „o poszanowaniu czytelnika” mogłoby stać się hasłem nadrzędnym. Nasze przewiny wobec czytelników wynikają w dużej mierze z nieposzanowania właśnie. Najlepiej wyposażona biblioteka z wykwalifikowaną kadrą pogrąży się w nicości malejącej liczby odwiedzin, kiedy odwiedzający napotykać będą za ladą np. niechętny wzrok typu „po co on(a) tu przylazł(a), a było tak spokojnie”. Tak niestety bywa i jest to pierwszy krok do skutecznego odstraszenia odwiedzającego. I jeżeli w bibliotece – dajmy na to, miejskiej – możemy nieustannie liczyć na przypływ kolejnych czytelników, w bibliotece szkolnej takie „odstraszanie” będzie miało tylko jeden skutek. Coraz mniej chętnych, coraz mniej wypożyczeń, coraz więcej spokoju… Następna partia „świeżych” czytelników pojawi się dopiero w nowym roku szkolnym.
Oto opis kilku sytuacji, w których odpowiednie podejście bibliotekarza jest gwarantem dobrych relacji na linii biblioteka– reszta szkoły (czytaj: wszyscy twoi potencjalni czytelnicy, bibliotekarzu). Opisy te są jednocześnie propozycjami rozwiązań, które warto wprowadzić w życie – pod warunkiem jednak, że naszym nadrzędnym celem będzie chęć jak najlepszego i najpełniejszego porozumienia z czytelnikami. Gwarantuję, że potraktowane serio – zaowocują bardzo szybko.
1. Uprzedzaj.
„U nas w szkole biblioteka jest zawsze zamknięta, chociaż na drzwiach wisi kartka z godzinami, w których powinna być czynna” – to autentyczne zdanie z opowieści o jednej z bibliotek szkolnych. Pomijając kwestię dotyczącą tego, jakie są prawdziwe przyczyny częstego zamykania biblioteki (np. zastępstwa, po których jednak, na przerwach, biblioteka powinna działać), przejdźmy do omówienia problemu.
Na drzwiach biblioteki wystarczy umieścić informację o przyczynie zamknięcia. Rozwiązanie jest banalne. Uciekając się jednak do tego prostego sposobu – zrobimy rzecz bardzo ważną – damy odczuć czytelnikowi, że o nim pamiętamy, że szanujemy jego czas, który poświecił na przyjście do nas. Każdy, kto przeczyta, że nie może skorzystać dziś z księgozbioru ponieważ pracownik biblioteki jest na szkoleniu, konferencji, w hurtowni czy na targach książki, zupełnie inaczej potraktuje taką nieobecność. Przede wszystkim – bądźmy tego pewni – doceni jej wartość, ale również uzna ją za usprawiedliwioną (tak!). Osobiście nie widzę powodu, by taić przed czytelnikami tego rodzaju informacje – staram się ponadto wywieszać je wcześniej, po to, by odwiedzający miał możliwość przeorganizowania planów związanych z wypożyczeniem, oddaniem czy skorzystaniem z książek w czytelni.
2. Bądź szczery z czytelnikiem!
Już wyjaśniam, o co chodzi. Mam przed oczyma sytuację, kiedy po książkę przychodzi uczeń, który bardzo rzadko u nas się pojawia. Trafia akurat na dzień, kiedy jesteśmy nie w nastroju. Jego pytanie o książkę, gazetę czy materiały zbywamy jakimś półsłówkiem, może odpowiemy coś gburowato. Czytelnik jest stracony – przychodzi na tyle rzadko, żeby nie wiedzieć, że nie jesteśmy tak usposobieni na co dzień. Wyjdzie więc z biblioteki z przeświadczeniem, że wśród regałów siedzi jakaś potwora. Już raczej do nas nie przyjdzie, albo zrobi to bardzo niechętnie.
Tymczasem wystarczy jedno zdanie: „Przepraszam, ale jestem dziś w złym humorze”, „nie w nastroju”, „zmęczona” – żeby ton naszej wypowiedzi uległ złagodzeniu. Nie jesteśmy przecież robotami, mamy prawo do zmiennego samopoczucia, które w różny sposób odbija się na otoczeniu. Nie powinniśmy tylko dopuścić, żeby takie chwile działy na niekorzyść biblioteki. Ja z powodzeniem stosuję wymienione wyżej usprawiedliwienia – przyznam, że działają cuda. Szczerość po prostu popłaca.
3. Unikać samego „nie ma”!
Taka krótka odpowiedź na zapytanie o książkę wydaje się zbyt obcesowa, by stosować ją nagminnie bez odczuwalnych skutków. Każde dodatkowe zdanie dołączone do tych dwóch słówek sprawi, że czytelnik poczuje się (pomimo, że książki w rezultacie nie dostanie) obsłużony kompleksowo i poinformowany szczegółowo. Mam tu na myśli zdania w rodzaju: „Przykro mi, ale dziś klasa 3 c wypożyczyła wszystkie egzemplarze, powinni oddać za 2 tygodnie”, „Przyjdź zapytać jutro, niedługo powinna zwrócić tą lekturę klasa 2”, „Postaram się przyspieszyć termin zwrotu, zapiszę cię sobie i powiadomię, kiedy będzie” itp. Prawda, że brzmi to bardziej dostępnie, niż samo „nie ma”?
4. Niedopuszczalne „przyjdź później/jutro” (a przynajmniej w czystej postaci).
To również często praktykowana przez bibliotekarzy wymówka przed wyszukaniem w danej chwili jakichś materiałów czy podaniem książek. Oczywiście jesteśmy usprawiedliwieni w przypadku użycia tej odpowiedzi tylko w momencie, kiedy wyszukanie żądanych egzemplarzy wymaga nakładu czasu – ale wtedy powinniśmy umówić się na konkretny termin (jutro na długiej przerwie, dziś po 6. lekcji itp.)
Podanie przyczyny nie obsłużenia czytelnika w danej chwili powinno być praktykowane (a wiem, że częst0 nie jest), nikt przecież nie lubi, kiedy się go zbywa. Uczeń wyczuje doskonale, kiedy nam się po prostu nie chce (chociaż powinniśmy pamiętać, że jesteśmy tam dla nich, a nie oni dla nas!), a zaakceptuje oczywiście zawsze sytuację usprawiedliwioną, typu: „teraz szukam materiałów dla pani X na zajęcia, przyjdź za godzinę, do tej pory zdążę wyszukać i dla ciebie”, „podczas lekcji wyszukam ci na spokojnie i na pewno więcej, niż teraz – w biegu”. Zdecydowanie lepiej.
5. Zamówienia szczególne.
Nie mam serca stosować, praktykowanych gdzieniegdzie, zasad, że nie zapisuje się czytelników na książkę – bo niby dlaczego? Każdorazowo podziwiam determinację uczniów w zdobywaniu konkretnej pozycji i bardzo to cenię. Dlatego jak najbardziej uskuteczniam zapisy na książki, idąc niejednokrotnie dalej – zdarza mi się dostarczać takie zamówienie specjalne do rąk własnych – sprawia mi satysfakcję obserwacja radości z wyczekiwanej, a otrzymanej wreszcie książki.
6. Wracaj dla czytelnika.
Niejednokrotnie zdarzało mi się wrócić od drzwi wyjściowych szkoły, w których dopadł mnie ten lub inny uczeń i prosił, ba!, błagał o książkę, którą „na jutro”, „koniecznie” lub „bardzo mu zależy”. Dla pasjonatów i wytrwałych czytelników warto wrócić, otworzyć i zamknąć ponownie wszystkie zamki w drzwiach biblioteki.
7. Biblioteka przyjazna.
Znam bibliotekę, w której uczniowie poszczególnych klas mogą wymieniać książki tylko w określonych dniach tygodnia, np. klasy I w poniedziałki, klasy II we wtorki itd. Co za dziwne rozwiązanie – dla mnie zupełnie niezrozumiałe i nie do przyjęcia, biorąc po uwagę spontaniczne przecież często chęci człowieka do odwiedzenia biblioteki właśnie w tym momencie, w którym on sam uzna to za stosowne, nie zaś w ustalonym odgórnie – sztywnym terminie.
Oczywiście mamy prawo do jak najlepszego organizowania sobie pracy i stosowania udogodnień, nie należy jednak tracić z oczu podstawowej kwestii, a mianowicie, że wszystkie te nasze ułatwienia nie mogą kolidować z dobrem ucznia, czytelnika i stanowić zamachu na prawo do korzystania z tej szkolnej pracowni, jaką jest biblioteka.
We wszystkich opisanych wyżej sytuacjach, a i tych nieopisanych, które dzieją się codziennie wśród naszych regałów z książkami, wypada pamiętać jedynie o tym, że ciągle, każdego dnia od nowa, w każdym przypadku indywidualnie, wyjdziemy na plus tylko wtedy, kiedy postaramy się zrozumieć czytelnika i postawić w jego sytuacji. Być dobrym bibliotekarzem (i nie tylko), to być po prostu ludzkim – nic więcej.
Antybohaterka? – recenzja książki „Kobieta w wynajętych pokojach” K. T. Nowak – onet.pl Czytelnia
Czytelniczka o spotkaniu promocyjnym książki K.T. Nowak. – Kurier Wydawnictwa Literackiego
„Czarownice to nie wymysł” – recenzja książki „Moja mama czarownica” Katarzyny T. Nowak– „Guliwer” 4/2005, s. 42-45.
Czarownice to wcale nie wymysł. Od wieków nie ma już stosów, nie ma procesów, brak posad inkwizytorskich. Skoro nie ma, społeczeństwo żyje w błogim przekonaniu, że problem zupełnie nas nie dotyczy, że nie istnieje, że minął termin ważności na sabaty.
I dlatego straciliśmy wszyscy czujność, naiwnie myśląc, że wiek XX i XXI wolne są od tego zjawiska. Nic bardziej mylnego, okazuje się bowiem, że czarownice istnieją, żyją wśród nas, powodzi im się niekiedy wyśmienicie i odnoszą sukcesy.
Udowodniła to Katarzyna T. Nowak – do tej pory dziennikarka, od niedawna autorka swojej pierwszej książki Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej wydanej przez Wydawnictwo Literackie. Na ponad 300 stronach tej opowieści, i Nowak, i ci, którym oddaje ona głos, rysują nam portret wcale współczesny prawdziwej, rasowej i żyjącej kiedyś rzeczywiście – czarownicy. Ale od początku.
W założeniu pozycja ta ma być odpowiedzią na oczekiwania czytelników powieści Doroty Terakowskiej. Oczekiwania to szczególne, ponieważ po ciepłych przyjęciach ostatnich jej powieści, Poczwarki i Ono, które spośród wszystkich napisanych przez nią książek odniosły największy sukces, a więc w pełni swych sił twórczych, Dorota Terakowska zmarła niespodziewanie w styczniu 2004 roku. Osierociła wszystkich, którzy czekali na jej kolejny pisarski krok.
Namawiana usilnie przez wydawnictwo, wyczuwając chyba autentyczne oczekiwanie pasjonatów powieści matki, Katarzyna T. Nowak porzuciła wszelkie inne zajęcia i oddała się wyłącznie pracy nad książką o mamie. I oto mamy efekt.
Biografia to niezwykła i nie jest biografią klasyczną z kilku powodów (do miana takiego nie chciała chyba zresztą pretendować). Zaznaczono to wyraźnie w tytule, gdzie nazywa się książkę opowieścią. Co świadczy o jej inności w porównaniu do znacznej części zwykłych biografii? A chociażby to, że nie przestrzega zbytnio chronologii. Zarówno przy kompozycji rozdziałów, jak i w nich samych, to wraca się w przeszłość, to wybiega dygresjami naprzód. Po wtóre, że swój głos w książce Nowak oddaje często innym, a oni snując refleksje i wspomnienia, przechwytują od niej historię o Terakowskiej i kierują w zupełnie inne rejony, niż byśmy się spodziewali. Poza tym jeszcze, że w którymś momencie opowieść o Dorocie zamienia się w gawędę o nierozerwalnej dwójce: Terakowska – Maciej Szumowski, i tak dobiegnie już do końca, kreśląc jeszcze po drodze mini-historie kilku, bardzo ważnych, epokowych wręcz wydarzeń i zjawisk.
Szumowski był wieloletnim partnerem Doroty Terakowskiej (po 36 latach w końcu mężem), zasłużonym dziennikarzem i reżyserem reportaży telewizyjnych, min. słynnej Polski zza siódmej miedzy. Zmarł w miesiąc po Dorocie, nie dopuszczając, żeby – tak jak w życiu oraz w książce – została sama.
Nie jest to więc tylko opowieść o pisarce, którą chcieliby poznać bliżej czytelnicy jej powieści. Zaczynając lekturę Mojej mamy nie spodziewają się oni nawet, że wzruszeń podczas lektury jej powieści zapewniała im kobieta – historia, wokół której historia się działa, z którą się ta historia mocno splatała, i że nie sposób mówić o nich obydwu bez powiązania.
Dlatego po 300 stronach książki zaliczymy więc skrócony kurs wiedzy o życiu artystycznym Krakowa lat 60 i 70 ubiegłego wieku (ach, kto nie chciałby tam chwilkę pobyć?), wyczytamy między akapitami historię Piwnicy pod Baranami, a przynajmniej jej arcyciekawych początków, ale również historię przemian politycznych lat 70-80. XX wieku czy historię „Solidarności”. To prawdziwy kolaż wydarzeń historycznych i artystycznych z lat młodości Doroty Terakowskiej, barwny korowód postaci tamtego okresu: artystów, polityków, ludzi władzy. Tych na górze i tych na dole – zwykłych ludzi wplątanych w wir wydarzeń istotnych.
Nowak wpadła na śmiały pomysł, by niemalże połowę objętości książki oddać
w autorstwo tym wszystkim, którzy osobiście znali Terakowską. Okazuje się, że pomysł to całkiem niegłupi, biorąc pod uwagę, że wspomnienia te są, po pierwsze, jak najbardziej wiarygodne – bo z pierwszej ręki, po wtóre dlatego, że pytani przez Katarzynę T. Nowak na tę okoliczność, pozwalają sobie na bardzo osobiste niekiedy wspomnienia, które – nie da się ukryć – wzbogacają książkę w sposób szczególny. Pamięcią wstecz sięgają więc min.: Joanna Olczak – Ronikier, Zygmunt Konieczny, Bronisław Chromy, Zbigniew Regucki, Mieczysława Czuma, Leszek Mazan, Katarzyna Janowska, Katarzyna Kolenda – Zalewska, Tadeusz Pikulicki .
Oprócz najbliższych, rodziny, koleżanek ze studiów, z pracy, czyli redakcji „Przekroju” i „Gazety Krakowskiej”, znajomych z Piwnicy i działających w „Solidarności”,
o Terakowskiej opowiada również w biografii… sama Terakowska. Nie ma się co dziwić, na spotkaniach z czytelnikami setki razy musiała odpowiadać na pytania dotyczące swojego życia. Na wyraźne więc zapotrzebowanie społeczne pisała o sobie min. do „Guliwera”, swoją biografię zamieściła również na własnej stronie internetowej. Stamtąd właśnie pochodzą cytowane przez Nowak fragmenty. Stamtąd, ale również z maili do znajomych, których napisała w życiu chyba więcej, niż liczą łącznie strony wszystkich wydań jej powieści. Była pasjonatką komputerów i możliwości, jakie oferują – również gier. Ostatnie książki pisała tylko w komputerze i nie wyobrażała sobie ich pisania bez tego wynalazku XX wieku.
Pora wrócić do, wspomnianej na początku, sprawy czarownicy… Musi w tym miejscu nastąpić dookreślenie pewnej kwestii. Zasadniczej, jeżeli chodzi o pasjonatów twórczości pani Doroty.
Jej powieści wzbudzały trochę kontrowersji, dużo zainteresowania, zebrały również kilka nagród: kilkakrotnie nagrodę „Książki Roku” od polskiej sekcji IBBY, wpis na Światową Honorową Listę Hansa Christiana Andersena, nagrodę księgarzy „Witryna”, ponadto nominacje do Paszportu Polityki od Przemysława Czaplińskiego i do nagrody pisarzy sf – Srebrnego Globu. Przede wszystkim jednak ci, którzy ja czytają (a są to zarówno dzieci, młodzież, jak i dorośli) zmuszeni są przez jej teksty, żeby zatrzymać się w biegu, trochę pomyśleć, a na końcu się wzruszyć. Tak naprawdę szczerze, z głębi, na trwałe. I w tym tkwiła również siła jej pisarstwa. Stąd też w umysłach czytelników przekonanie o niezwykłości autorki – jawił im się jej obraz bardzo wyidealizowany, ona sama – niespotykanie dobra, łagodna, czuła. Anioł po prostu.
I nagle trraach!!! Katarzyna T. Nowak bezlitośnie wdziera się w te wyobrażenia ze swoją opowieścią. I wtedy ta Dorota – ta Dorota od Aniołów, Myszki i Ono – okazuje się „straszną Terakowską”: nagłą burzą, złośliwą nawałnicą, upartą zawziętością. Czarownicą!…
Nowak odsłania wszystkie karty, nie tai nic, co inni chcieliby pewnie przemilczeć: funduje nam obraz Terakowskiej apodyktycznej, złośliwej i upartej, wyniosłej i nieodpowiedzialnej. Matki, z którą nie zawsze mogła się dogadać i która od wychowania małej Kasi, wolała nocne, hulaszcze życie artystyczne. Terakowskiej mającej kłopoty w szkole, wiecznie konfliktowej, ale jednocześnie odważnej, szczerej i pasjonatki – literatury i pisania.
Małgosia Szumowska, druga córka pisarki, podobnie jak ojciec, reżyserka filmowa (jej ostatni film to Ono), powiedziała, że czytelnicy książek mamy po przeczytaniu tej biografii się przerażą, bo myśleli, że mama jest idealna. I tu wypada się nie zgodzić, po czym zgodzić. To znaczy myśleli, że jest idealna, ale na pewno się nie przerażą. Bo wobec Terakowskiej można było mieć odczucia dwojakie: albo się ją kochało, albo bardzo nie lubiło. Opcja pośrednia raczej nie występowała.
Dlatego ci, którzy uwielbiali wszystkie jej książki, po czym przerzucali oczywiście to uwielbienie na ich autorkę, po lekturze Mojej mamy czarownicy pokochają Terakowską jeszcze mocniej. Bo inaczej nie umieją. Bo jak się już ją lubi, to na zabój, nieważne, że włóczyła się nocami po kawiarniach (bo w środowisku artystycznym) i że była arogancka (bo w ten sposób szczera).
To naprawdę dobra książka: czyta się ją raczej miękko (jeżeli można tak powiedzieć o czytaniu). Nie bez znaczenia jest tu profesja Katarzyny T. Nowak, która jako dziennikarka nawykła do stosowania języka klarownego, prostego, dopracowanego stylistycznie. Z powodzeniem stosuje go w dłuższej formie wypowiedzi, jaką jest (o)powieść. I jeszcze zdjęcia – wszystkie czarno białe, dodają specyficznego klimatu tekstowi, a przez swoją obecność i dużą ich w książce liczbę – celnie ten tekst ilustrują.
Moja mama czarownica to książka, która zapada w pamięć. Zastanawiająca. Po jej lekturze coś krzyczy mi w środku: przejdźcie przez życie tak, jak Terakowska! Tylko spróbujcie! Wariacko, niebanalnie, z rozpędem i pasją. Energicznie, kiedy trzeba, melancholijnie – kiedy indziej. Po mistrzowsku. Nie umiecie!
Przyznajmy się więc: nie umiemy. Do bycia taką właśnie, trzeba było mieć odwagę.
I do napisania o tej odwadze – również.
Jak odwiedziłam Dorotę Terakowską – fragment opublikowany w książce Katarzyny T. Nowak „Moja mama czarownica”, Kraków 2005, s. 248-249.
„Dlaczego Terakowska niezwykłą pisarką była” – wirtualna „Biblioteka w Szkole”, „Guliwer” 2/2004, s. 11-14.
„O szarzyźnie w bibliotekach nie tylko szkolnych” – „Biblioteka w Szkole” 12/2004, s. 8, „Poradnik bibliotekarza” 5/2005, s. 23-24.
Z pewnością każdy pamięta bibliotekę szkolną z lat swojej młodości – rzeczą, która rzucała się tam od razu w oczy był wszechobecnie panujący szary papier. Ochronne okładki, wykonywane przez uczniów na rzecz biblioteki niejednokrotnie podczas lekcji techniki, na których to potem starannym pismem bibliotekarz kaligrafował autora, tytuł i sygnaturę, dla mało kogo były urokliwe, za to niemalże każdemu czyniły z wielości tytułów jedną wielką, szarą masę. Ja sama pamiętam swoją każdorazową niecierpliwość w odkrywaniu wyglądu okładki wypożyczonej pozycji. O ile chętniej czytaliby te książki ci, którym potrzebny był choćby znikomy impuls przesądzający o sięgnięciu po lekturę: mogła być nim przecież nieskrępowana szarością wymowa okładkowego rysunku czy tylko zaplanowanej kompozycji.
W XXI wieku, kiedy biblioteki pełnią już wiele innych funkcji niż tylko tradycyjnej wypożyczalni i czytelni, gdzie pełnoprawnym rezydentem stał się komputer i wszelkie urządzenia wspomagające jego pracę, jest jeszcze bardzo dużo bibliotek szkolnych, przebywając w których odnosi się wrażenie przeniesienia w czasie o kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wstecz. Gdzie zamiast nowoczesności – stagnacja i te nieszczęsne szare okładki… Wiem, bo kilka z takich bibliotek zdarzyło mi się odwiedzić zupełnie niedawno.
Do takiej biblioteki trafiłam i ja niedługo po studiach – skojarzyła mi się ze starym archiwum i pomyślałam natychmiast, że zmiana jej zewnętrznego wyglądu z pewnością poszerzy grono ją odwiedzających (nawet przy założeniu znikomych nabytków nowości, z którymi jest w bibliotekach szkolnych bardzo kiepsko).
Chciałabym podzielić się doświadczeniami w – zdawałoby się mało znaczącym – działaniu, jakim jest zmienianie oblicza biblioteki z burego na kolorowe. Trzeba zaznaczyć przy tym, że jest to proces ciągły – pomimo już 3 roku mojej tam pracy – nie da się bowiem porzucić wszystkich zajęć, żeby poświęcić się jednemu.
Swój remanent rozpoczęłam od wyeksponowania na pierwszy plan tych niewielu książek, które obłożone były już w folię – tak było z nowymi lekturami i niektórymi książkami księgozbioru podręcznego. Zakupiłam 4 wałki dobrej folii, (która wcale nie jest bardzo droga) i zdając sobie sprawę, że nie jestem w stanie obłożyć wszystkiego „na raz” nawet przy znacznej systematyczności, postanowiłam pozbyć się kilkuset okładek z kilkoma kilogramami kurzu. Po czym z lubością wyrzucić je na makulaturę. Przy tym okazało się, że pod nimi stały zupełnie zapomniane perełki, bądź kryły się sprytnie pozycje, których ze względu na zaangażowany rozkład nikt nie powinien już wziąć do ręki. Oczywiście takie porządkowanie musiało się wiązać z odkurzeniem górnych części książek, na których najbardziej osiada kurz, do czego użyłam szkolnego odkurzacza (teraz mam już biblioteczny!). Na półkach przejaśniało i zrobiło się weselej, a co najważniejsze – moje zaangażowanie zauważyli uczniowie.
Kiedy zastawali mnie podczas tej pracy w fartuchu roboczym i gumowych rękawicach, brudnych zresztą od kurzu, jakbym co najmniej przerzucała węgiel, kręcili głowami mówiąc, iż myśleli zawsze, że w bibliotece tylko się siedzi i podaje książki – ewentualnie czyta gazetę (!). Początkowo dziwiłam się regularnym bitwom między uczniami o to, kto zajmie wolne miejsce po drugiej stronie stolika, gdzie naprawiałam i okładałam książki. Potem przywykłam, że mam zawsze liczne grono obserwatorów, którym widoczną przyjemność sprawia komentowanie moich działań:
-Nie wiedziałem, że z jedną książką jest aż tyle pracy!
-Niech pani uważa, żeby się nie skaleczyć! (Niepotrzebne części folii najlepiej ucina się szybkim ruchem żyletki.)
-Ale pani to ekspresowo robi! Chyba powinni przestać płacić pani za godziny a przejść do rozliczenia za akord!
Niektórzy sprawdzali czas, w jakim oprawiam 1 książkę, a potem próbowali wyliczać, ile zajęłoby mi obłożenie i naprawienie całego księgozbioru. A już bardzo miłe są te momenty, kiedy sami nauczyciele mówią, że lubią teraz przychodzić do biblioteki i bardzo im się tu podoba, a przyjemnie śmieszne, kiedy uczniowie chwalą się, że w domu też okładają swoje książki. Pytają przy tym: „Gdzie pani kupuje tę folię, bo moja mama chodziła wczoraj chyba godzinę po sklepach, a dostała dopiero w ogrodniczym!”
Widać, że ich reakcja na moje działania jest bardzo żywa. Stereotyp o pracy bibliotekarza (popularny w mojej szkole do niedawna zarówno wśród gimnazjalistów, jak i samych uczących) zmienił się radykalnie. Teraz już przychodząc do mnie kiwają ze zrozumieniem głowami i powtarzają: „Pani ciągle coś robi! Ależ tu jest masa roboty, nigdy byśmy nie pomyśleli.”
Żeby wybrnąć z sytuacji, w której muszę obłożyć 4 regały książek i nie wiem, od czego zacząć, najprostszym rozwiązaniem wydała mi się zasada okładania książek w miarę możliwości „od ręki” – nigdy przecież nie wiadomo, czy za moment po jakąś pozycję nie wpadnie uczeń. Muszę przyznać, że wszyscy byli bardzo wyrozumiali, kiedy trzeba było troszkę poczekać – i mile zaskoczeni, kiedy oferowałam im żądany tytuł w zmienionej szacie, który na ich oczach przeobrażał się z brzydkiego kaczątka w całkiem przyjemnego łabędzia. Przy tym nadarzała się okazja do krótkiej rozmowy, poznania uczniów czy ich zainteresowań. Oczywiście ponadto poświęciłam dużo swojego prywatnego czasu na okładanie książek, po które „na pewno przyjdą jutro”, a czasami prosiłam o zgłoszenie się po pozycję na kolejnej przerwie. Było ciężko, teraz już wychodzę na prostą.
Nie wystarczyło jednakże tylko usunięcie szarych okładek czy odkurzenie książek. Trzeba było naprawić urwane grzbiety czy wyrównać wystrzępione kartki, żeby przezroczysta okładka nabrała sensu. Pojawił się też problem natury znów niekolorowej, a mianowicie czasami książki nie miały na grzbiecie tytułu, były brzydkie czy zniszczone. Wybrnęłam z tego w bardzo prosty sposób: na grzbiet naklejam kolorowy pasek papieru, na którym piszę (koniecznie ładnie!) autora i tytuł. Można to wszystko wydrukować na kolorowym papierze i przykleić do grzbietu szeroką taśmą, a można też – co robi moja koleżanka w sąsiedniej szkole, ale co wymaga cierpliwości i nakładów finansowych – grzbiet okleić samoprzylepną kolorową folią a wszystkie dane książki złożyć z samoprzylepnych literek. Wtedy jest już supertęczowo i pięknie – wiem z doświadczenia – a kojarzy mi się to wszystko z ideą kolorowych „motylkowych szpitali” dla dzieci. Urwane części okładek sztukuję z grubszego brystolu, dopiero potem można taką książkę normalnie obłożyć. Idealnym rozwiązaniem dla tych nienowych książek jest przezroczysta folia samoprzylepna, która nie niszczy się nawet w 10 procentach tak, jak folia tradycyjna i daje niesamowity efekt – niestety ze względu na cenę nie każdy może sobie na nią pozwolić. Dodatkowo, dla mojej wygody w szybkim sprawdzaniu numeru inwentarzowego, przyklejam go u góry z tyłu książki na tzw. kolorowej cenówce, którą można również kupić za grosze, a która oddaje nieocenione usługi, a do tego wygląda całkiem profesjonalnie! Taką książkę – mimo że starą i jak ją nazywam – „reanimowaną” z o wiele większą ochotą bierze do ręki czytelnik; widząc zaś mój wkład pracy w jej naprawę i w dbałość o przyjemność jego lektury, nabiera szacunku do książki i do samej biblioteki.
Aby wszystko to współgrało nie wolno oczywiście zapomnieć o przegródkach z literami alfabetu czy z nazwami działów: te pierwsze najprościej wykonać z kawałków tektury oklejonych kolorową folią samoprzylepną i takich też liter. Przegródki do działów wykonałam z kolorowego kartonu, na który naklejam kolorowy pasek (dla efektu wizualnego) oraz nazwę działu wydrukowaną na komputerze (najlepiej czcionką Comic Sans MS, ale jak kto woli). Trzeba przyznać, że wygląda to bardzo estetycznie.
Mam teraz przyjemność przechadzania się wśród takich półek, szukania w nich książek, albo samego tylko cieszenia oka kolorowo wykonaną pracą.
Żeby dopełnić efektu, niektóre tytuły czasopism z poprzednich lat wkładam do kartonowych kolorowych segregatorów, które oczywiście można okleić, jeżeli są szare (a takie bardzo tanio można było dostać swego czasu w Ikei), i ładnie opisać lub wykleić literami. Efekt murowany! Tym samym sposobem można efektownie wykonać przegródki do kartoteki uczniów (ci nieszczęśliwcy, którzy wykorzystują wszystkie zalety programu MOL 2000+, zatem również moduł wypożyczania, niestety nie mogą „pokolorować” swojej kartoteki;-).
Wbrew pozorom to rzeczy nieistotne, w rzeczywistości wcale nie, bo wszystkie te działania bardzo szybko zauważają dzieci. Bardzo często słyszę, że ładnie i kolorowo coś jest wykonane, że dbam o książki i je „dopieszczam”. Niby to zwykła powinność bibliotekarza, z doświadczenia wiem jednak, że nie każdy się do niej poczuwa. Przecież jednym z chwytów reklamowych jest ciekawe, estetyczne i kolorowe opakowanie produktu. Naszym produktem jest książka a i przecież sama biblioteka. Dlatego oprócz książek mam też kolorowe doniczki, do tego ładne zasłony, odnowioną (na kolorowo oczywiście) szafkę na czasopisma, pomalowany na piękną zieleń stary drewniany stół, którego nikt nie chciał. Proszę państwa, zapraszam do motylkowej biblioteki!!!
This page has the following sub pages.
[…] Moje publikacje […]
[…] Moje publikacje […]
[…] Moje publikacje […]
[…] Publikacje […]
[…] Publikacje […]
[…] Publikacje […]
[…] Publikacje […]
[…] Publikacje […]
[…] Wcześniej zdarzyło się, że ktoś posłużył się w swoim tekście drukowanym moim artykułem i nie zająknął się o ewidentnej inspiracji nim, dlatego u góry strony z publikacjami na tym blogu pojawiła się stosowna informacja. […]