Spotkanie z Jarosławem Mikołajewskim było jednym z pierwszych, które otwierało cykl spotkań literackich w ramach IX Sosnowieckich Dni Literatury w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sosnowcu.
Mikołajewski to poeta, eseista, prozaik, tłumacz z języka włoskiego, przez kilka lat dyrektorował Instytutowi Polskiemu w Rzymie. W czasie tego pobytu powstawała książka „Rzymska Komedia” (wyd. 2011, Agora). Punktem wyjścia do opowieści o współczesnym Wiecznym Mieście był najsłynniejszy włoski poemat składający się ze stu pieśni, czyli „Boska Komedia” Dantego.

Ale Jarosław Mikołajewski to przede wszystkim poeta – o poezji mówił przez większość spotkania. Prowadzący je Marian Kisiel próbował przyporządkować pisarza do generacji „bruLionu”, ale Mikołajewski odżegnywał się od tej etykietki.
Sam powiedział, że jest z pokolenia bardzo ciekawych literacko osobistości, do którego należą jego przyjaciele: poeta Andrzej Sosnowski, Tadeusz Pióro czy Wojciech Maziarski. Wszyscy oni zadebiutowali po trzydziestce, czego – jak przyznał – trochę się wstydzili. Jarosław Mikołajewski swój pierwszy tomik poetycki wydał w 1991 r. („A świadkiem śnieg”) i pamięta to jako konieczność ostrej selekcji swoich wierszy: tak wiele z nich okazało się zbyt nieważnych, żeby zamieszczać je w debiucie.
Sam o swoim zajęciu mówił jako o trochę niepoważnym („Moja córka mówiąc – Mój ojciec pisze wiersze – naraża się na śmieszność”), chociaż w rzeczywistości jest dla niego najważniejsze. Boli go więc, kiedy nic nie pisze, zaś największą radością jest chwila, kiedy jednak przeleje coś na papier. Porównał to doświadczenie do miłości: jak ktoś nie dzwoni, to myśli się, że coś jest nie tak… Bo w zdaniu można zawrzeć istotną prawdę o życiu – i jak się nie pisze, to żal.
W związku z tą niemocą twórczą opowiedział taką historyjkę: po objęciu stanowiska dyrektora w Instytucie Polskim w Rzymie nie napisał nic przez pięć miesięcy. Nie dawało mu to spokoju, aż do momentu, kiedy nie zadzwoniła do niego nagle Julia Hartwig mówiąc, że martwi się bardzo, bo od dziewięciu miesięcy nie napisała żadnego wiersza. Zaraz potem odebrał telefon od Ryszarda Kapuścińskiego, który powiedział, że nie napisał już bardzo długo felietonu. Wtedy spadł mu kamień z serca, bo odkrył, że zastój w twórczości to cecha charakterystyczna twórców.

Czym jest dla niego poezja? To potrzeba mówienia, a jednocześnie spełnienie marzenia, żeby mieć coś własnego. To wiara w dociekanie sensu, znaczeń. Zauważył przy tym, że młode pokolenie poetów boi się odkryć siebie, uważając, że obnażanie, intymne odsłonięcie, sentymentalizm jest w poezji ułomnością.
Sam upatruje swojego wejścia do poezji i otwarcia na jej wrażliwość w tłumaczeniach literatury włoskiej. Jego odkryciem był Pier Paolo Pasolini, jeden z najwybitniejszych poetów włoskich XX wieku, który znany jest bardziej jako reżyser filmowy.
Mikołajewski powiedział też bardzo ważną rzecz o samym pisaniu: należy się przy tej czynności wyzbyć wszelkich ambicji, zaniechać konfrontacji z innymi twórcami, bo pisarstwo od zawiści dzieli maleńki krok.
Pytany o swoje związki z prozą powiedział, że jego pierwsza książka „Herbata dla wielbłąda” była pewnego rodzaju żartem. Drukowano ją w odcinkach w „Gazecie Wyborczej”, ale żeby było śmiesznie, Mikołajewski publikował ją pod zmyślonym nazwiskiem, mówiąc w redakcji, że to jego przekład pewnej amerykańskiej powieści. (Bo jak twierdzono: sukces odnieść mógł tylko tekst amerykańskiego prozaika.) Kiedy w końcu chciano zapłacić „właściwemu” autorowi – Mikołajewski przyznał się do konfabulacji. 🙂
Powiedział, że największą fascynacją pozostaje dla niego eseistyka i trudno mu się rozsmakować w prozie współczesnej. Zdradził przy okazji coś, co prędzej czy później i tak będzie się musiało wydać, a mianowicie, że jego znajomi, znawcy literatury polskiej, też nie czytają współczesnych pisarzy! Wracają ciągle do kilku stron „Anny Kareniny” czy „Czarodziejskiej góry”, które ich zachwycają.
Nie mogłam nie zapytać pisarza o jego przekład „Pinokia” Carlo Collodiego, który w 2012 r. wydała Media Rodzina. A jest to wydanie szczególne, bo z najpiękniejszymi ilustracjami, jakie widział świat: ich autorem jest Roberto Innocenti. Pytany podobno, czy rysując zimę wzorował się na Bruegel’u odpowiedział, że każda zima wzoruje się na Brueglu! 🙂
Jarosław Mikołajewski pokazał mi później najpiękniejszą według niego ilustrację z „Pinokia”, ale wcześniej powiedział, że swoim tłumaczeniem chciał przybliżyć tekst do czytelnika współczesnego i oddać jednocześnie żywiołowy język Pinokia, chłopca z poczuciem winy, który żył z kompleksem matki.
Mikołajewski wprowadza w swoim tłumaczeniu zmiany i jestem ciekawa, czy się przyjmą – „Pinokio” to od wielu lat lektura w czwartej klasie szkoły podstawowej. I tak np. znany czytelnikom polskiego przekładu (np. Zofii Jachimeckiej) majster Wisienka jest u Mikołajewskiego Czereśnią (w oryginale włoskim: Ciliegia), przezwisko Geppetta – Mamałyga (oryg.: Polendina) – zastąpił innym: Kukurydzą, a Gadającego Świerszcza (oryg.: Grillo-Parlante) Świerszczem-Który-Mówi.
W jednym z ostatnich rozdziałów pajacyka połyka – nie jak u poprzedników – wieloryb, a rekin. Nie wiedzieć czemu do tej pory błędnie tłumaczono włoskiego pesce-cane na polskiego wieloryba (który po włosku brzmi balena).

Ta ilustracja Roberta Innocentiego do „Pinokia” jest według Mikołajewskiego najlepsza.
A kto chciałby zobaczyć, jak wygląda miejscowość, od której autor Pinokia – Carlo Lorenzini przyjął pseudonim Collodi – może zobaczyć to w tym wpisie.
Read Full Post »