Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Listopad 2011

Po wczorajszym spotkaniu z satyrykiem w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Dąbrowie Górniczej zatrzymałam się jeszcze na moment przed wejściem głównym, żeby zrobić zdjęcie plakatu (tego obok). Właśnie wtedy budynek opuszczał gość wieczoru – w sportowej kurtce, czapce z daszkiem, z plecakiem; założył rękawiczki i poszedł w kierunku centrum miasta.

I gdyby chwilę wcześniej nie minął mnie całkiem blisko, co pozwoliło na identyfikację, i nie odpowiedział „dobranoc” tym charakterystycznym głosem, którego nie da się pomylić z żadnym innym, to obserwując jego sprężysty krok, wyprostowaną sylwetkę, dałabym sobie głowę uciąć, że to maszeruje jakiś dwudziesto- lub trzydziestolatek. I głowę, niestety, bym straciła, bo Jacek Fedorowicz urodził się w 1937 roku! I chociaż na spotkaniu nie było o tym mowy, to wiem, że pisarz regularnie biega, ba!, startuje nawet w maratonach – i to pewnie dzięki tej aktywności porusza się jak młodzik. O Jego bieganiu można poczytać tutaj i tutaj.

Jacek Fedorowicz to najpierw artysta malarz (dyplom ukończenia Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku otrzymał w 1960 r.), aktor (podczas studiów razem z Bogumiłem Kobielą i Zbigniewem Cybulskim założył studencki teatr „Bim-Bom”, potem zagrał w kilku filmach, np. „Do widzenia, do jutra” czy „Nie ma róży bez ognia”, do kilku napisał też scenariusze), artysta estradowy (występował w programach rozrywkowych TVP), radiowy (współautor magazynu satyrycznego „60 minut na godzinę” nadawanego w Programie III Polskiego Radia).

To autor „Dziennika Telewizyjnego”, programu satyrycznego, który w minionej dekadzie cieszył się dużą popularnością, w końcu pisarz: opublikował kilka książek, głównie felietonów, bo najlepiej czuje się w krótkich formach. Dosłownie przed chwilą ukazała się jego książka wspomnieniowa „Ja, jako wykopalisko”, która stałą się pretekstem do spotkania w Dąbrowie Górniczej.

Jest też zdobywcą Superwiktora (w 2005 r.), Nagrody Kisiela w kategorii „publicystyka” i wielu innych nagród, o których można poczytać w internecie. Jednym słowem: nie da się Jacka Fedorowicza opisać jednym słowem 🙂 Dobrze, że wykonuje wiele zawodów, bo pisząc o nim, mogę ich nazw używać wymiennie, nie eksploatując nadmiernie jednego określenia, co zazwyczaj bywa kłopotliwe stylistycznie.

Kiedy do wypełnionej szczelnie publicznością auli wszedł pisarz, zażartował (oczywiście!), że biblioteka, która umieszcza w holu zdjęcia zaproszonych osobistości pod napisem „Nasi goście”, jego zdjęcie powinna powiesić pod „Nasi części goście” – bo w Dąbrowie satyryk był całkiem niedawno, czyli 3 lata temu.

Jacek Fedorowicz to artysta wszechstronny, dlatego podczas spotkania nie było czasu na improwizację: spotkanie zostało dokładnie zaplanowane i przeprowadzone według zamysłu. Uczestnicy nie musieli się martwić, że pisarz usiądzie za stolikiem (w rzeczywistości stał przez 1,5 godziny), w kilku zdaniach opowie o książce, a potem poprosi o pytania, w związku z czym na sali natychmiast zapadnie krępująca cisza. (Zapadła tylko na moment).

Tak naprawdę nie było to spotkanie autorskie, tylko „Jacek Fedorowicz Show”. Szkoda, że programy, które w tytule używają tego angielskiego słówka na „s” nie trzymają takiego poziomu, jak Fedorowicz. No, ale taki poziom trudno osiągnąć, cóż dopiero utrzymać…

Artysta zapewniał, że historia publikacji „Ja, jako wykopalisko” jest autentyczna: podobno rok temu znalazł w szafie wśród papierzysk  skoroszyt przebitki (kalkowa kopia pisanego na maszynie tekstu) zatytułowany „Jak zaczynałem”. Przeczytał w nim ze zdziwieniem, że tekst popełnił w 1972 r., kiedy to zdawało mu się, że jest u szczytu sławy.

Jak powiedział: miał być to instruktaż dla ówczesnej młodzieży, jak zrobić karierę w PRL-u (nie stając się przy tym świnią). A w tamtych czasach nie było to tak bajecznie proste jak dziś, kiedy do zrobienia „kariery” wystarczy zaistnieć dostatecznie silnie na portalu plotkarskim i w prasie kolorowej, która chętnie odtajnia to, co raczej ściśle tajne.

Zdjęcie z książki Jacka Fedorowicza "Ja jako wykopalisko" (Wyd. "Świat Książki")

Jacek Fedorowicz napisał książkę 40 lat temu za namową wydawnictwa „Nasza Księgarnia” i podkreślił, że w latach 70. publikacja była niesamowitą nobilitacją, w przeciwieństwie do czasów obecnych, kiedy może zrobić to każdy, kto tylko dysponuje odpowiednią ilością gotówki. „Nasza Księgarnia” tekstem bardzo się zachwyciła i zapragnęła go wydać, ale…

Artysta ośmielił się opisać czasy schyłku stalinizmu, którego – jak większość ówczesnego społeczeństwa – szczerze nienawidził. Korzystając zaś z racji wykonywanego zawodu z charakterystycznych środków wyrazu, starał się tę smutną rzeczywistość ubrać w szaty satyry. Na takiej modzie zupełnie jednak nie znał się ówczesny zastęp cenzorów, wtykających palce uzbrojone w ołówki wszędzie, gdzie ktokolwiek skreślił kilka słów w celu jakiejkolwiek publikacji. Tekst miał się więc ukazać, ale po stosownych (i wcale nie gustownych) cięciach. Na to Fedorowicz nie mógł jednak pozwolić bo – jak sam powiedział – „odezwał się w nim autor-grafoman zakochany w tym, co napisał”. I tak z powodu miłości własnej książka nie ujrzała wtedy światła dziennego (a tylko „szafiany” mrok).

Na maszyny drukarskie skierowała ją za to skłonność wydawnictwa „Świat Książki” do „atakowania starców” (tak wyraził się sam pisarz!), czyli naciski na znane osoby, żeby coś napisały, skoro się już starzeją (i nabyte doświadczenie przekazali innym). Atakowano w ten sposób i Jacka Fedorowicza, więc po znalezieniu przebitki zdecydował, że dawny tekst ze współczesnymi wyjaśnieniami nadawał się będzie doskonale, żeby zaspokoić prośby wydawnictwa. Oczywiście dopiski były konieczne, żeby objaśnić tym, którzy tamtych lat nie odczuli na własnej skórze, dlaczego Fedorowicz musiał pisać o śmierci Stalina „umarł mąż stanu”, zamiast nazywać rzecz po imieniu…

Książka wyszła, „jest bardzo dobra” (co podkreślił sam autor), o czym świadczą nie tylko pozytywne recenzje, ale i ta miara jej popularności, którą jest wyczerpany nakład oraz takiż dodruk. Wspomnienia kupiłam (dostałam nawet autograf), na razie tylko przejrzałam (zaśmiewając się z zamieszczonych tam fotografii), ale już za moment przeczytam. Po kilku zdaniach wyrwanych z kontekstu to tu, to tam, wiem już, że to literatura, którą się pochłania na raz – tak ciekawie jest napisana.

„Zawsze denerwuję się, o co zapytają mnie na spotkaniu. Ale zazwyczaj tak bywa, że na forum nikt nie chce zadać pytania, za to potem, przy podpisywaniu książki – każdy ma coś do powiedzenia!” – powiedział felietonista. Jak przewidział, kiedy poprosił o zadawanie pytań – zapadła cisza. Ponieważ na kolejną zachętę pisarza również nikt nie zareagował, pytanie ośmieliłam się zadać ja. Zapytałam, który z programów satyrycznych emitowanych teraz w TVP ogląda, i który podoba mu się najbardziej.

Artyście trudno było odpowiedzieć, bo niezręcznie przecież wypowiadać się o konkurencji, ale ostatecznie… Otóż pisarz obserwuje zalew kabaretów w II programie TVP, które w celu zdobycia poklasku idą na łatwiznę. Rozumie jednak, że to twarda walka o byt. Komedia jest specyficznym gatunkiem, który dostaje recenzję natychmiast, w postaci śmiechu (akceptacji) widowni. Recenzji tych słuchają ci, którzy angażują, artyści robią więc wszystko, żeby angaż zdobyć. Uciekają się więc do używania zamiast puenty słów na „k” i na „p”, co publika bardzo lubi. I to jest smutne. Ale rozumie, że trudno kabareciarzom wypośrodkować wszystko tak, żeby zaspokoić gusta publiczności, zostać na rynku, nie przekraczając jednocześnie linii obciachu.

Wśród artystów kabaretowych ma oczywiście ulubieńców, np. Roberta Górskiego z „Kabaretu Moralnego Niepokoju”, który rzucił go na kolana występem o sprzedaży drzwi, czy numerem o ankiecie, w którym wymianę zdań dotycząca siekieratki nazwał mistrzowską! Też tak uważam. Oto ten występ:

 

Pisarz przestrzegł zgromadzonych na spotkaniu: „Pamiętajcie! Artysta ma jeden ukochany temat do opowieści – jest nim on sam. Trzeba odstrzelić, żeby skończył mówić.” Strzały nie padły, a oprócz historii książki „Ja, jako wykopalisko” Jacek Fedorowicz przedstawił nam również autorską interpretację kilku felietonów (o obserwacjach językowych, przygotowaniu do Euro 2012,  kontroli na lotnisku oraz o „przyjaznym” użytkownikowi komputerze) oraz opowiadania „Pies mojej żony”.

Artysta przywiózł też na spotkanie 3 filmiki –  fragmenty jego „Dziennika Telewizyjnego” z lat 2003 – 2005. Ponadczasowych, bo chociaż program bazował na wypowiedziach polityków, to odpowiedni montaż i ich absurdalne zestawienie powodowały, że nie trzeba było znać postaci ani kontekstu, żeby śmiać się z efektu końcowego. Oto  jeden z odcinków „Dziennika”:

 

Fedorowicz powiedział, że program był śmieszny do pewnego momentu – mianowicie do chwili, kiedy politycy dbali jeszcze o to, żeby nie pleść bzdur na antenie. Kiedy przestali już się tym przejmować i migawki z sejmu nie wymagały raczej montażu, stracił rację bytu. 😉 Pracę nad DTV wspomina jako nieustającą harówkę i gehennę – robił go tydzień w tydzień przez 11 lat…

W ogóle satyryk jest człowiekiem bardzo pracowitym – podobno zarabia na siebie od 17. roku życia. Pomogło mu to w zdobyciu żony, którą poznał na studiach. Ponieważ ona była młodsza i nie pracowała, a on starszy i dorabiał – pożyczał jej pieniądze. „Jak doszła do 1600 zł, nie miała z czego oddać i musiała za mnie wyjść” – śmiał się Fedorowicz.

Małżeństwem są już 53 lata – a wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, od zaocznego castingu, który Fedorowicz przeprowadził w sekretariacie swojego wydziału. Jako student trzeciego roku kazał sobie pokazać wszystkie podania dziewcząt, które zapisały się na rok pierwszy… Obejrzał załączone do nich zdjęcia i wyłowił z nich (nieświadom) swoją przyszłą żonę. Szczęście, że wybranka odwzajemniła jego zainteresowanie.

Tak mi teraz przyszło na myśl, że tak naprawdę Jacek Fedorowicz wyprzedził znacznie swoją epokę, bo czy przeglądając zdjęcia dziewczyn, oceniając je i wybierając, nie był prekursorem współczesnych portali randkowych, a może nawet Facebooka? 😉

Read Full Post »

Akcja „MaCool”

Dziękuję uczniom, nauczycielom (również nauczycielom emerytom!) i pracownikom administracyjnym zaangażowanym w bardzo intensywną zbiórkę makulatury, która trwała od października do listopada.

Oto MaCool - cały wiadomo z czego, który przypomina czytelnikom o zbiórce makulatury. Buty mojego współpracownika to drewniane chodaczki z Holandii 😉

Dzięki Wam udało mi się kupić do biblioteki kilka książek, których inaczej nie byłoby w księgozbiorze.

Dziękuję, ale i proszę o więcej, bo makulaturę zbieram cały rok!

A żeby pokazać, że zbieractwo papierów przynosi efekty, w każdym egzemplarzu książki zakupionej z tych funduszy wklejam taką informację:

Read Full Post »

Na ścianie tańczą... cienie par pucharowych

Wiszące nad moją głową szczegółowe „Kalendarium świąt, dni i tygodni specjalnych” oznajmia, że 24 listopada obchodzony jest Światowy Dzień Tańca. Tę samą informację usłyszałam dziś w radiowej „Trójce”, chociaż wszechwiedzący i panujący nam miłościwie Internet mówi co innego: że to święto przypada 29 kwietnia. Ale skoro rok temu o tej porze pisałam o Światowym Dniu Pluszowego Misia, nie będę się powtarzać i teraz napiszę o tym, co jest mi bliższe niż miś.

Mogłabym zacząć bardzo uczenie i napisać tutaj o historii i teorii tańca (prosząc o pomoc na przykład kolegę, który tworzy właśnie ostatni rozdział pracy doktorskiej z antropologii tańca) – ale pewnie ani ja, ani Wy nie zrozumielibyście wtedy z tego za wiele. A nie o to przecież chodzi.  Dlatego żadnej teorii nie będzie!

Dzięki programom o tańcu (które oczywiście nie każdemu się podobają), telewizji udało się zaszczepić w społeczeństwie bardzo pożyteczne zainteresowanie tą aktywnością fizyczną, która na poziomie amatorskim ma same plusy (uprawiający taniec sportowo muszą się liczyć, co normalne, także z efektami ubocznymi).

Jeszcze 15 lat temu szkoły tańca walczyły o klientów, teraz mogą w nich przebierać. Na rynku dostępnych jest wiele płyt z muzyką taneczną i filmów instruktażowych, a dzięki You Tube tańca można pouczyć się nawet za darmo. Dawniej chętni mieli o wiele mniejsze spektrum wyboru: albo szkoła tańca, albo jeden z nielicznych podręczników, w którym o tym, jak tańczy się cha chę instruowano tak:

Nigdy nie nauczyłabym się tańczyć studiując ten rysunek: krok podstawowy do przodu i tyłu w małym obrocie w lewo. Rys. z książki M. Wieczystego "Tańczyć może każdy". Prof. Marian Wieczysty (1902-1986) jako pierwszy założył w Polsce szkołę tańca i upowszechnił taniec towarzyski. Każdego roku w styczniu w Krakowie odbywa się turniej tańca o puchar jego imienia.

Wielu z naszych uczniów tańczy. Jedni się nie przyznają i tańczą sobie po cichutku, inni wręcz przeciwnie – chętnie pokazują swoje umiejętności. Już podczas kolejnej imprezy szkolnej Artur Wydra z kl. 1 b wychodząc na parkiet spowodował przyspieszone bicie serc gimnazjalistek, które po jego występie tak mocno biją brawa, że aż puchną im dłonie 🙂

Nic dziwnego, bo Artur potrafi ułożyć swoje ciało w figury, które odejmują mowę innym, na przykład tak:

Widziałam jego występy szkolne i byłam pewna, że szkoli się u jakiegoś mega zdolnego fachowca, ale szczęka mi opadła, kiedy ostatnio powiedział, że jest samoukiem! Artur – znany w środowisku tanecznym jako „Lemon” – do wszystkiego dochodzi metodą prób i błędów. Czasami uczy się od kolegów, z którymi tańczy w podziemnym pasażu w centrum Sosnowca, gdzie – odkąd wyremontowano to miejsce – warunki są wyśmienite. Prawdziwy z niego talenciarz  – strach się bać, co się stanie, jeżeli pod swoje skrzydła weźmie go trener z prawdziwego zdarzenia!

Dariusz Kryla i jego ekipa.

Podczas szkolnego pikniku jesiennego przyjechała do nas szkoła tańca „Extreme” razem ze swoim założycielem, Dariuszem Krylą. Obejrzeliśmy świetny pokaz tańca w ich wykonaniu, a potem na parkiet zaproszono gimnazjalistów.

I tak dowiedzieliśmy się, że w „Extreme” już od 2 lat tańczy nasza Klaudia Brzychcy z kl. 2 c. Klaudia mówiła mi, że swoją przygodę  taneczną zaczęła z tańcem towarzyskim, ale ponieważ nie miała partnera i musiała tańczyć sama (co nie jest zbyt fajne, wiem) – zdecydowała się na coś innego. Hip hop to jej żywioł – tam nie musi martwić się brakiem osoby współtańczacej.

Dariusz Kryla zdradza, że nasza gimnazjalistka Klaudia, stojąca po jego prawej - tańczy już 2 lata.

Jako że najbliższy mojemu sercu pozostaje taniec towarzyski (zaraz po nim plasuje się salsa) wspomnę tutaj o kilku rzeczach z nim związanych, o które zazwyczaj pytają mnie inni:

  • W naszym kraju organizacją zajmującą się tańcem towarzyskim jest Polskie Towarzystwo Taneczne (PTT), które skupia fachowców i sędziów, ustala przepisy i regulaminy rozgrywek w tej dyscyplinie. Na świecie taką rolę spełnia World Dance Sport Federation (WDSF).
  • Tańczy się w różnych kategoriach wiekowych (od 7 lat począwszy), zdobywając wraz z umiejętnościami kolejne klasy taneczne (od najniższej E, do najwyższej A – w Polsce i S – międzynarodowej). Żeby przejść do wyższej klasy należy zgromadzić odpowiednią ilość punktów oraz tzw. pudeł, czyli miejsc na podium (nieważne, czy będzie to 1., 2. czy 3.)
  • W klasie E i D tańczy się tzw. kombinację – liczy się łączna ilość punktów w tańcach latynoamerykańskich i standardowych. Po zdobyciu klasy C można tańczyć już tylko jeden styl. Pary specjalizują się zazwyczaj w jednym, ale kontynuują naukę obydwu aż do zdobycia w nich klasy B lub A. Natomiast ulubiony styl tańca ćwiczą się do perfekcji i zdobywają w nim „eskę” – S. Są też mistrzowie w 10 tańcach, ale wtedy dopiero jest prawdziwa orka.
  • Tańcu towarzyskiemu towarzyszy specyficzna estetyka – panowie tańczą w specjalnych spodniach i body z długim rękawem (w tańcach standardowych – we fraku), kobiety w szytych na miarę (i niestety bardzo drogich) sukniach. W klasach od E do C strojów nie można zdobić kamieniami, cekinami, materiałem w kolorze cielistym. W najwyższych klasach: B, A, S – jak fantazja dyktuje. Aha –  i buciki też są specyficzne, z miękką podeszwą skórzaną, giętkie, zazwyczaj z satyny (dla kobiety) i skóry (dla mężczyzny).
  • Na turnieje tancerze nakładają na ciało specjalny fluid albo samoopalacz, bo ciało opalone lepiej prezentuje się na parkiecie. Ja zupełnie ignoruję te zwyczaje, bo do samoopalaczy czuję awersję, a widząc świecidełka Swarovskiego dostaję drgawek. Może kiedyś się przekonam.
  • Punktacja na turniejach nie ma nic wspólnego z tym, co możecie obserwować w „Tańcu z gwiazdami”. Kiedy na turnieju par jest dużo, tańczą ćwierć- i półfinały, a wtedy sędziowie (zawsze nieparzysta ilość) skreślają numer pary, której taniec im się podoba. Pary z największą ilością skreśleń przechodzą do finału (zazwyczaj 6 par). Wtedy sędziowie muszą po tańcu trwającym 1,5 min. wpisać, która para otrzymuje wg nich 1., 2., ,3. i kolejne miejsca. Nie ma więc żadnych „10”. Jedynka jest więc najlepszym, co para może sobie wymarzyć.

Tak wyglądają więc przykładowe wyniki turniejowe:

S, CH, R, Pd, J to skróty nazw tańców. Literami od A do G oznaczeni są sędziowie. Po lewej numery poszczególnych par, po prawej - zajęte miejsce.

  • Turniejowa kolejność tańców jest następująca: STANDARD: walc angielski, tango, walc wiedeński, fokstrot (tańczą tylko klasy C – S), quickstep. ŁACINA: samba, cha cha, rumba, pasodoble (tańczą tylko klasy C – S), jive. Profesjonaliści zaczynają od cha chy i to jest wg mnie lepsze, bo do samby, która jest bardzo energiczna, są już dobrze rozbujani 🙂
  • Najsłynniejszym turniejem na świecie jest Dance Festival w Blackpool (Anglia). Mieszka tam moja koleżanka i tak sobie myślę, że może uda mi się kiedyś odwiedzić ją podczas trwania turnieju i obejrzeć to wszystko na żywo.
  • Najlepsza pod słońcem para, wielokrotni zawodowi mistrzowie świata w tańcach latynoamerykańskich, związana była przez kilka ostatnich lat z Polską i dla nas zdobywała najzłotsze medale. Od tego roku niestety występują już w barwach Wielkiej Brytanii. On – Michał Malitowski – jest Polakiem, ona – Joanna Leunis – Belgijką. To, co wyprawiają na parkiecie to rewelacja/rewolucja. Joanna jest wg mnie mistrzynią wszechświata w obrotach. Zobaczcie sami na filmiku (nieziemskie obroty od 0:14).

A tutaj piękna rumba w ich wykonaniu:

Prawda, że kiedy się na nich patrzy wydaje się, że taniec to nic trudnego? Żebyście mogli mieć takie właśnie wrażenie, poświęcili na to kilkanaście lat życia…

Osoby zaglądające na ten blog wiedzą, że też sobie trochę podryguję, bo zamieszczam tu relacje z turniejów (można znaleźć je w kategorii „Prywatka’). Ostatnio portal „Pulowerek” zamieścił opis mojej przygody z tańcem. Można przeczytać o tym tutaj.

A o tańcu nie tylko towarzyskim poczytacie na portalu „Twist Service”.

Read Full Post »

Do księgozbioru wpadły nam ostatnio niespodziewanie:

„Poszukiwanie” autorstwa Erica Heuvel, Ruud van der Rol, Lies Schippers – kilka egzemplarzy książki  przysłało dla szkoły Muzeum Anny Frank z Amsterdamu.

To komiks o Holokauście – historia Ester, której rodzice zostali zamordowani w Auschwitz. Ona sama odwiedza po latach holenderskie gospodarstwo, gdzie jako dziewczynka ukrywała się w czasie wojny. Towarzyszy jej wnuk, Daniel,  któremu udało się odnaleźć w internecie Boba, byłego więźnia obozu, dobrze znającego rodziców Ester…

Wbrew pozorom, w przedstawianiu takiej tematyki forma komiksowa bardzo dobrze się sprawdza: w biblio już od dawna mam „Mausa” Arta Spiegelmana, kultowy komiks o Holokauście, który cieszy się dużą popularnością. (Może też dlatego, że to prawie literatura z naszego regionu – jej akcja rozgrywa się na pobliskich terenach: w Częstochowie, Zawierciu, Sosnowcu. Historia z odniesieniami regionalnymi zawsze jakoś lepiej wchodzi uczniom do głów.)

W jednej z książek podpisał się Mark Spiegelman – kuzyn autora, który został w komiksie uwieczniony. Autograf udało się zdobyć, bo Mark Spiegelman, który kiedyś tu mieszkał, przyjechał do naszej szkoły na uroczyste odsłonięcie tablicy poświęconej jej pierwszemu dyrektorowi, Joshua Rappaportowi (w 2008 r.)

W archiwum szkolnych zdjęć sprzed lat wyszukałam to, na którym Mark Spiegelman pokazuje innym, gdzie w komiksie "Maus" narysował go kuzyn, rysownik Art Spiegelman.


Teraz okazuje się, że będąc kiedyś w księgarni obok Muzeum Auschwitz, gdzie jeździmy z młodzieżą, słusznie powstrzymałam się przed zakupem „Poszukiwania”. Mam teraz nie jeden, a kilka egzemplarzy tej książki. Nie zawsze  jednak mam takie wyczucie, o czym poniżej.

„Ilustrowaną encyklopedię: ekologia” Grażyny Łabno Wydawnictwo Europa przysłało szkole wraz z regulaminem konkursu opartego o treści w niej zawarte.

Uczniowie chętni do wzięcia udziału w konkursie wiedzy o środowisku powinni zgłosić się do nauczycielki biologii, p. Małgorzaty Górki. A po książkę oczywiście do mnie 🙂

Uwielbiam Hurtownię i Księgarnię Taniej Książki z Tuliszkowa, która przysyła do szkoły paczki pokazowe, pokrywając koszty jej podróży w obie strony. W zestawie znajdują się zawsze takie książki, że nawet, jeżeli akurat nie ma na ich zakup pieniędzy szkolnych, kupuję je z prywatnych, bo to naprawdę groszowe sprawy…

Super, że można kupić coś fajnego do biblioteki po okazyjnych cenach, ale przyznam, że taka sytuacja czasami mocno podnosi mi ciśnienie. Dzieje się tak na przykład wtedy, kiedy okazuje się, że wcześniej kupiłam jakiś tytuł za 20 zł (i była to cena hurtowa!), a tu nagle Tuliszków, powiedzmy – rok później, oferuje to wydawnictwo za złotych polskich… 6! Wrrr…

Ale tak mają się sprawy, kiedy końcówki nakładów wykupywane są przez hurtownie i sprzedawane potem na zachętę – zanętę, na którą każdy łatwo się złapie –  z obopólną korzyścią.

I tak po nieprzyzwoicie niskich cenach, z funduszy makulaturowych, zakupiłam Wam:

„Truskawkowe pola” Jordi Sierra i Fabra – w książce są wątki, które na pewno zainteresują gimnazjalistów: narkotyki i bulimia. To opowieść o Lucianie, która na imprezie, po zażyciu tajemniczej tabletki, zapada w śpiączkę. Na przyjaciół, którzy wtedy się z nią bawili, pada blady strach… Ku przestrodze.

„Mam talent” Janette Rawlison – przeczytałam tytuł tej książki i nie skojarzył mi się dobrze. (Oryginalny brzmi: Fame, Glory and Other Things on My To Do List, ale wiadomo, jak to u nas z tłumaczeniami bywa. Albo głupie, bo – nie wiadomo dlaczego, albo głupie, bo mają być chwytliwe, o co, jak mniemam, chodziło w tym wypadku).

Pierwsze wrażenie było jednak błędne, książka napisana jest ciekawym językiem, a i tematyka nie z tych najprostszych (w przeciwieństwie do większości literatury dla młodzieży tłumaczonej obecnie hurtowo, najczęściej z angielskiego, do której dobierane są potem okropne, różowo – cukierkowe okładki – koszmarki.)

Jessica chodzi do liceum i dorabia w popularnym w USA markecie Wal-Mart. Marzy o wielkiej karierze aktorskiej,  a póki co, zostaje codziennie na zajęciach kółka dramatycznego. Z grupą przyjaciół przygotowują się do wystawienia współczesnej opowieści o Romeo i Julii, czyli musicalu „West Side Story”. Jest też o miłości, wiadomo, ale nie głupio i ckliwie, jak potrafi w takich książkach bywać.

Historia Janette Rawlison przypomniała mi, że jakiś czas temu na wakacjach, z grupą zapalonych animatorów przygotowywaliśmy ten sam spektakl. Podczas kiedy wczasowicze udawali się po obiedzie na błogą sjestę, my w pocie czoła układaliśmy choreografię i ćwiczyliśmy układy taneczne, żeby po tygodniu zaprezentować się żądnym widowisk wypoczywającym. Zabawa była przednia.

Read Full Post »

Powoli kończy się rok 2011, a z nim do historii przechodzą także wszelkie inicjatywy poświęcone Czesławowi Miłoszowi, patronowi mijających dwunastu miesięcy w naszym kraju.

W piątek, 18 listopada, Biblioteka Śląska zakończyła swój projekt „Czesław Miłosz for People!”, który wpisał się w oficjalne obchody tego szczególnego roku. Co warte podkreślenia – Ministerstwo Kultury właśnie tę inicjatywę Biblioteki uznało za najlepszą spośród wszystkich zgłoszonych przez polskie instytucje. W jej ramach odbywały się m.in. wykłady, spotkania, warsztaty literackie i artystyczne dla dzieci i dorosłych – ich celem było dotarcie z twórczością poety do osób, które się z nią wcześniej nie zetknęły.

Na piątkowym podsumowaniu przedsięwzięcia wiersze Miłosza zaśpiewała zjawiskowa Aga Zaryan, a po jej koncercie na fasadzie budynku biblioteki wyświetlono multimedialne wariacje na temat poezji naszego noblisty. Prezentacje wykonali studenci projektowania graficznego Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach.

Fasada Biblioteki Śląskiej zamieniła się tego wieczoru w ekran.

Ponieważ na koncert Agi Zaryan z przyczyn ode mnie niezależnych nie zdążyłam (czego bardzo żałuję), zabraknie tutaj mojego komentarza o jej występie. O swoich wrażeniach może za to napisać moja koleżanka (i mam nadzieję, że z chęcią uczyni to pod tym wpisem), która nie dość, że na koncercie była, to jeszcze jak nikt inny ma predyspozycje do napisania o nim: jako bibliotekarka i nauczycielka muzyki w jednym jest jednocześnie wrażliwa na słowo i dźwięk.

Po koncercie Aga Zaryan podpisywała płyty i zdarte przez jej miłośników z drzwi biblioteki plakaty 🙂

Poniżej możecie obejrzeć fragment prezentacji „Czesław Miłosz For People! – Epilog” autorstwa studentów ASP, którą tego wieczora przed budynkiem BŚ wytrwale oglądało dużo osób, podziwiając obraz, oprawę muzyczną, i przymarzając jednocześnie do podłoża (a przynajmniej tak było w moim przypadku).

 

O setnych urodzinach Miłosza pisałam tutaj, a o spotkaniu autorskim z biografem pisarza, Andrzejem Franaszkiem tutaj.

Read Full Post »

Dziś  po raz trzeci obchodzimy w Polsce „Dzień bez długów”. Chociaż kredyt to najlepszy „przyjaciel” człowieka, a pożyczki uskuteczniają w swoich kręgach już najmłodsi, to w dniu bez długu wcale nie musi chodzić o finanse. Bo przecież książka nie zwrócona w terminie do biblioteki to nic innego jak dług właśnie!

Moje utyskiwania na (pochłaniającą ogrom czasu) czynność wpisywania hurtem do programu bibliotecznego MOL wszystkich książek z naszej biblioteki milkną dziś niespodziewanie. Bo w takich dniach niemieję z zachwytu nad możliwościami tego programiku. W zamierzchłych czasach, czyli np. 3 lata temu, kiedy wypożyczałam książki używając jeszcze mojej ulubionej, tradycyjnej kartoteki, ustalenie dłużników zabierało mi jakąś godzinę –  tyle właśnie upływało, zanim przejrzałam wszystkie karty czytelników (które w szkole układa się klasami, a nie według terminów wypożyczeń, jak w  bibliotekach miejskich, co znacznie ułatwia sprawę).

Z ciekawości mierzyłam, ile zajmie mi sporządzenie takiej listy teraz. Trochę się przeliczyłam, bo zdołałam doliczyć do 1… i na ekranie pojawił się wykaz osób zalegających z oddaniem książek.

W takich chwilach MOL jest moim najlepszym przyjacielem, ulubieńcem, pupilem komputerowym. Jeszcze tylko 2 regały książek i stanie się taki już forever. A ja przyznam sobie medal MOLowej bibliotekarki. Albo lepiej morowej 🙂

 Czytelników zadłużonych proszę o oddłużenie bądź przedłużenie!

A ja pozdrawiam bibliotekarza, który kiedyś, podczas mojej wizyty w bibliotece miejskiej na wesołe zagajenie: „jak tam, czy wszystko w porządku z terminem zwrotu?” rzucił lodowato: „nie, nie w porządku”.

Read Full Post »

Po ostatniej służbowej wizycie w Krakowie (gdzie „Akapit Press” udzielił mi oszałamiającego rabatu) do naszej biblioteki trafiły m.in. następujące książki dla gimnazjalistów:

 

Wniosek z tego zakupu płynie taki, że warto wysyłać bibliotekarkę na wszelakie targi książki – nawet pomimo tego, że kiedy wizyta taka wypada w dniu roboczym, biblioteka jest wtedy zamknięta. Po spotkaniu z pisarką Martą Fox na Targach w Katowicach (na szczęście w sobotę!) uzmysłowiłam sobie, że mamy zbyt mało książek jej autorstwa i postanowiłam uzupełnić zbiory o  te powieści – uwielbiane przez nastolatki, doceniane przez tych, którzy literaturą zajmują się zawodowo: jej twórczość już dwukrotnie uhonorowano przez Polską Sekcję IBBY w konkursie Książka Roku.

Do waszej dyspozycji są więc opowieści o Karolinie XL – tytuł sugeruje, z jakim problemem przyszło jej się w życiu borykać. Bohaterka walczy o własną godność, ale też poszukuje akceptacji dla osób z nadwagą, co w czasach ogłupiającego kultu ciała wydaje się przedsięwzięciem karkołomnym.

Temat zgoła odmienny porusza Fox w innej książce –  „Iza Anoreczka” (autorka powiedziała, że starała się wymyślić zdrobnienie, które złagodziłoby wyraz pejoratywnego określenia „anorektyczka”). To opowieść o dziewczynie, która stara się zrobić karierę w świecie mody, w czym dopinguje ją matka, bo w karierze córki widzi też szansę dla siebie. Książka pisana jest w formie pamiętnika i to jej atut, bo gimnazjalistkom szczególnie podoba się proza pisana w ten sposób.

Ostatnia – „Paulina w orbicie kotów” to powieść o pewnej wielbicielce kotów, która prowadzi blog, i gdzie pewnego razu zamieszcza bardzo kontrowersyjny wpis: „Mam dwóch tatusiów…”.

Nie zapomniałam też o starszych – lub może: bardziej wyrobionych czytelniczo – odbiorcach. Dla nich kupiłam dwie książki Alice Munro wydane przez „Wydawnictwo Literackie” – „Zbyt wiele szczęścia” i „Widok z Castle Rock”.

Te opowiadania – dopiero od niedawna dostępne w Polsce –  doceniono już dawno na świecie (pisarka dostała m.in. prestiżową Man Booker International Prize, która przyznawana jest co dwa lata za całokształt twórczości).

Na okładce jej książki napisano: „To jedna z tych współczesnych pisarek, którą czytać się będzie i za sto lat”.  O dziwo zgadzam się z tą opinią i w tym przypadku nie skrzywiłam się po jej przeczytaniu (bo zazwyczaj takie notki zamiast do czytania zachęcać – skutecznie odpychają mnie od lektury, albo najzwyczajniej w świecie drażnią).

Munro pisze prosto i o zwykłych rzeczach, przeciętnych osobach (umie jednak literacko prześwietlić ich naturę niczym najnowszy tomograf),  banalnych wydarzeniach, w które nagle wdziera się „coś”, co każde nam poprawić się w fotelu (jeżeli akurat tam czytamy), zacisnąć mocniej palce na książce albo podejrzeć, za ile stron kończy się opowiadanie – bo chcielibyśmy jak najszybciej dowiedzieć się, co przygotowała dla nas pisarka przed postawieniem kropki w ostatnim zdaniu. Może to „coś” zabrzmiało zbyt mocno i wyobraziliście sobie, że Alice Munro stosuje chwyty rodem z powieści kryminalnych  – ale nic bardziej mylnego. To „coś” też jest zwykłe i bez znamion niesamowitości…

Jak napisała Joyce Carol Oates – a ja nie zrobię tego lepiej – „Munro posiada talent przemieniania tego, co zwyczajne, w dzieło sztuki”.

Jej opowiadania ujmują prostotą. Po ich lekturze nagle przypominamy sobie, że treść życia to nie wielkie chwile, na które czekamy, ale każdy bury poranek zwykłego dnia, o którym marzymy, żeby szybko się skończył.

Read Full Post »

Udana dziesiątka

Tydzień temu byliśmy na naszym dziesiątym turnieju tańca. Podobnie jak z prowadzeniem bloga – wydaje się, że zaczęłam publikować tutaj przed chwilą, a to już dwa lata – tak samo szybko zleciały wszystkie występy taneczne. A przecież całkiem niedawno (1,5 roku temu!) po raz pierwszy wchodziłam na parkiet – nieprzytomna ze stresu, marząc, żeby uciec stamtąd jak najszybciej 😉

Teraz bywa już trochę lepiej.

Lokata – jak zwykle – ta sama.

Fot. S. Ziaja.

Fot. S. Ziaja.

Fot. S. Ziaja.

Read Full Post »

Dokładnie dwa lata temu rozpoczęłam mój blogowy taniec 🙂

Dwa lata to stosunkowo niedużo, ale kiedy wziąć pod uwagę, że w roku szkolnym co kilka dni publikuję tutaj coś nowego – robi się z tego całkiem przyzwoita liczba wpisów.

Cieszy, że choć blog ma dopiero dwa latka  – już piszą o nim w książkach.

Strach pomyśleć, co też wykombinuje (lub czego dokona), kiedy wejdzie w trudną fazę dojrzewania!

Dwie świeczki na nietorcie. Dla wiernych (i zapowiadających się na wiernych) czytelników bloga - blogoladki czekoladowe!

Read Full Post »

To były moje trzecie już w tym roku Targi Książki. W czerwcu byłam w Krakowie na tych zorganizowanych specjalnie dla dzieci i młodzieży, dwa tygodnie temu – w Katowicach, a w ubiegły piątek – znów w Krakowie. Było to piętnaste krakowskie spotkanie wydawców z czytelnikami, księgarzami, bibliotekarzami. W tym roku wystawców było ponad 500, a Targi odwiedziło ponad 34 tys. osób.

Oczywiście obiecałam sobie, że oprócz kilku książek do biblioteki szkolnej nie kupię nic dla siebie, bo nowości nie mieszczą mi się już w domu, a i czasu na przeczytanie tego wszystkiego coraz mniej. A jeszcze donoszę sobie z bibliotek! Kiedy pojawiłam się na stoisku „Krytyki Politycznej”, żeby kupić coś, co chciałam podarować znajomej, ale okazało się, że książki nie ma, sprzedawca bez wysiłku namówił mnie na coś innego (udowadniając mi tym samym, że mam słabą wolę – przynajmniej jeżeli chodzi o zakup literatury). Kupiłam polecaną książkę, ale wiem, że termin prawdopodobnego zapoznania się z tą lekturą nastąpi dopiero chyba dwa lata po śmierci. A nowości przybywa…

Stosik z Krakowa. Książki kupione do biblioteki i prywatne.

Najgorzej chyba odwiedzić Targi w czwartek lub piątek, zanim w sobotę i niedzielę na stoiskach wydawców pojawią się prawdziwe literackie sławy, wystawiając się na widok publiczny w celu skreślenia na podsuniętych egzemplarzach swoich dzieł kilku podpisów. Ale cóż, zawsze jeździmy tam w piątek. W sobotę nie mogłam pojechać nawet, gdybym bardzo chciała, bo w planach miałam turniej.

I tak  ominęły mnie spotkania na przykład z tymi autorami „Wydawnictwa Literackiego”:

W piątek spotkałam za to i uwieczniłam na zdjęciach:

Twórcę imprezy od czerwonych serduszek.

Ewę Nowak, poczytną autorkę dla młodzieży.

Zuzannę Kurtykę w otoczeniu paparazzi.

Fotografa papieża, Adama Bujaka.

Katarzynę Bosacką, postrach producentów żywności, uczącą, jak być świadomym konsumentem.

Wojciecha Cejrowskiego - jak zwykle na Targach: boso i w tej samej koszuli 🙂

Inne obrazki z piątkowej wizyty na Targach:

E-bookowa kawiarenka.

Wydawnictwo "Czarna Owca" oferowało jeden z największych upustów - łącznie z kuponem "Książka za książkę" - 35 % rabatu od ceny detalicznej.

Ciągle "Czarna Owca". Zestaw książeczek o tematach tabu dla najmłodszych.

Oto króliczka Miffy - bohaterka holenderskiego komiksu stworzona przez Dicka Bruna w 1955 r. Stoisko "Format &Namas"

Na tym stoisku...

.. piękne książki ogląda się wyłącznie w białych rękawiczkach.

Papierowa firma.

Po prostu Łoś (Graf).

Gdyby oprawić wszystkie swoje książki w skórę, można by pewnie zbankrutować, ale też pozbawić się miłego widoku kolorowych okładek.

"Media Rodzina" promowała pięknie wydanie książki o drewnianym pajacyku. O wakacyjnej wizycie w Collodi pisałam w tamtym roku.

Stoisko "Wydawnictwa Literackiego" znacznie się w tym roku powiększyło.

Ci, którzy nie chcieli książek, mogli na Targach kupić inne cudeńka 😉

Najjaśniejszą gwiazdą piątkowych Targów był bez wątpienia kultowy mistrz horroru, autor ponad stu książek, którego nazwisko kojarzą nawet ci, co nie czytają: Graham Masterton.

Dawno temu, kiedy byłam nastolatką, przeczytałam wszystkie jego książki z biblioteki miejskiej. Myślę, że każdy miał (bądź też ma nadal) etap czytania literatury sensacyjnej, thrillerów, horrorów. Wszystkie moje prywatne „mastertony” już dawno przyniosłam do biblioteki szkolnej i teraz krążą wśród gimnazjalistów złaknionych strrrasznej literatury.

Do pisarza ustawiła się bardzo długa kolejka, która nie zmniejszała się ani na jotę przez całą godzinę, w której autor podpisywał książki. Stały w niej osoby ze świeżo kupionymi powieściami pisarza, ale i te, które wydobyły z domowych księgozbiorów dawne wydania jego dzieł. Byli też tacy, którzy kładli na stoliku kilka wydrukowanych zdjęć autora i hurtem prosili o autografy, albo o wpis do zeszyciku 😉

Przechodziłam obok tej kolejki kilka razy, zrobiłam zdjęcie pisarzowi (który „jest miły i taki dostępny, nie gwiazdorzy” – jak usłyszałam w tłumie), ale początkowo wcale nie zamierzałam polować na autograf. Widząc jednak ściskane w rękach, wytłamszone i podniszczone od częstego czytania stare wydania „Rytuału”, „Wizerunku zła” czy „Zaklętych” przypomniałam sobie swoją dawną fascynację i z sentymentu do tych minionych czytelniczych upodobań stanęłam w końcu w kolejce.

Za czym kolejka ta stoi? Po autograf Grahama Mastertona.

Kupiłam oczywiście wcześniej książkę „Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem”, której współautorami są Robert Cichowlas i Piotr Pocztarek. I oni byli obecni na targach – siedzieli przy stoliku ze swoim mistrzem i też podpisywali książki –  tym, którzy w amoku spowodowanym bliskością Mastertona przypominali sobie o ich istnieniu i współautorstwie powyższego wydania.

Graham Masterton, Robert Cichowlas, Piotr Pocztarek.

Pod koniec na stoisku zostały tylko te osoby, które chciały zrobić sobie również zdjęcie z pisarzem, a nie tylko pisarzowi. To było akurat chwilę po tym, kiedy i ja dostałam autograf. Zostałam więc, żeby stanąć obok twórcy „Manitou” i uwiecznić ten moment na wieki. Po każdym zdjęciu pisarz całował w policzek pozujące z nim kobiety i dziewczyny. I mnie też się dostało. A że akurat postanowiłam ten właśnie moment zatrzymać w kadrze, Graham Masterton tkwił przyklejony do mojego polika jakieś 15 sekund, w oczekiwaniu na gotowość aparatu do ponownego zrobienia zdjęcia – dlatego nie dziwcie się mojej minie 🙂

Tak oto pochodzący z Edynburga pisarz o polskich korzeniach, który miał żonę Polkę, i który umie powiedzieć w naszym języku „kapusta”, „gołąbki” i „kiełbasa”, oddał najdłuższy pocałunek podczas piątkowej wizyty na Targach w Krakowie.


Read Full Post »

Older Posts »