Po wczorajszym spotkaniu z satyrykiem w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Dąbrowie Górniczej zatrzymałam się jeszcze na moment przed wejściem głównym, żeby zrobić zdjęcie plakatu (tego obok). Właśnie wtedy budynek opuszczał gość wieczoru – w sportowej kurtce, czapce z daszkiem, z plecakiem; założył rękawiczki i poszedł w kierunku centrum miasta.
I gdyby chwilę wcześniej nie minął mnie całkiem blisko, co pozwoliło na identyfikację, i nie odpowiedział „dobranoc” tym charakterystycznym głosem, którego nie da się pomylić z żadnym innym, to obserwując jego sprężysty krok, wyprostowaną sylwetkę, dałabym sobie głowę uciąć, że to maszeruje jakiś dwudziesto- lub trzydziestolatek. I głowę, niestety, bym straciła, bo Jacek Fedorowicz urodził się w 1937 roku! I chociaż na spotkaniu nie było o tym mowy, to wiem, że pisarz regularnie biega, ba!, startuje nawet w maratonach – i to pewnie dzięki tej aktywności porusza się jak młodzik. O Jego bieganiu można poczytać tutaj i tutaj.
Jacek Fedorowicz to najpierw artysta malarz (dyplom ukończenia Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku otrzymał w 1960 r.), aktor (podczas studiów razem z Bogumiłem Kobielą i Zbigniewem Cybulskim założył studencki teatr „Bim-Bom”, potem zagrał w kilku filmach, np. „Do widzenia, do jutra” czy „Nie ma róży bez ognia”, do kilku napisał też scenariusze), artysta estradowy (występował w programach rozrywkowych TVP), radiowy (współautor magazynu satyrycznego „60 minut na godzinę” nadawanego w Programie III Polskiego Radia).
To autor „Dziennika Telewizyjnego”, programu satyrycznego, który w minionej dekadzie cieszył się dużą popularnością, w końcu pisarz: opublikował kilka książek, głównie felietonów, bo najlepiej czuje się w krótkich formach. Dosłownie przed chwilą ukazała się jego książka wspomnieniowa „Ja, jako wykopalisko”, która stałą się pretekstem do spotkania w Dąbrowie Górniczej.
Jest też zdobywcą Superwiktora (w 2005 r.), Nagrody Kisiela w kategorii „publicystyka” i wielu innych nagród, o których można poczytać w internecie. Jednym słowem: nie da się Jacka Fedorowicza opisać jednym słowem 🙂 Dobrze, że wykonuje wiele zawodów, bo pisząc o nim, mogę ich nazw używać wymiennie, nie eksploatując nadmiernie jednego określenia, co zazwyczaj bywa kłopotliwe stylistycznie.
Kiedy do wypełnionej szczelnie publicznością auli wszedł pisarz, zażartował (oczywiście!), że biblioteka, która umieszcza w holu zdjęcia zaproszonych osobistości pod napisem „Nasi goście”, jego zdjęcie powinna powiesić pod „Nasi części goście” – bo w Dąbrowie satyryk był całkiem niedawno, czyli 3 lata temu.
Jacek Fedorowicz to artysta wszechstronny, dlatego podczas spotkania nie było czasu na improwizację: spotkanie zostało dokładnie zaplanowane i przeprowadzone według zamysłu. Uczestnicy nie musieli się martwić, że pisarz usiądzie za stolikiem (w rzeczywistości stał przez 1,5 godziny), w kilku zdaniach opowie o książce, a potem poprosi o pytania, w związku z czym na sali natychmiast zapadnie krępująca cisza. (Zapadła tylko na moment).
Tak naprawdę nie było to spotkanie autorskie, tylko „Jacek Fedorowicz Show”. Szkoda, że programy, które w tytule używają tego angielskiego słówka na „s” nie trzymają takiego poziomu, jak Fedorowicz. No, ale taki poziom trudno osiągnąć, cóż dopiero utrzymać…
Artysta zapewniał, że historia publikacji „Ja, jako wykopalisko” jest autentyczna: podobno rok temu znalazł w szafie wśród papierzysk skoroszyt przebitki (kalkowa kopia pisanego na maszynie tekstu) zatytułowany „Jak zaczynałem”. Przeczytał w nim ze zdziwieniem, że tekst popełnił w 1972 r., kiedy to zdawało mu się, że jest u szczytu sławy.
Jak powiedział: miał być to instruktaż dla ówczesnej młodzieży, jak zrobić karierę w PRL-u (nie stając się przy tym świnią). A w tamtych czasach nie było to tak bajecznie proste jak dziś, kiedy do zrobienia „kariery” wystarczy zaistnieć dostatecznie silnie na portalu plotkarskim i w prasie kolorowej, która chętnie odtajnia to, co raczej ściśle tajne.
Jacek Fedorowicz napisał książkę 40 lat temu za namową wydawnictwa „Nasza Księgarnia” i podkreślił, że w latach 70. publikacja była niesamowitą nobilitacją, w przeciwieństwie do czasów obecnych, kiedy może zrobić to każdy, kto tylko dysponuje odpowiednią ilością gotówki. „Nasza Księgarnia” tekstem bardzo się zachwyciła i zapragnęła go wydać, ale…
Artysta ośmielił się opisać czasy schyłku stalinizmu, którego – jak większość ówczesnego społeczeństwa – szczerze nienawidził. Korzystając zaś z racji wykonywanego zawodu z charakterystycznych środków wyrazu, starał się tę smutną rzeczywistość ubrać w szaty satyry. Na takiej modzie zupełnie jednak nie znał się ówczesny zastęp cenzorów, wtykających palce uzbrojone w ołówki wszędzie, gdzie ktokolwiek skreślił kilka słów w celu jakiejkolwiek publikacji. Tekst miał się więc ukazać, ale po stosownych (i wcale nie gustownych) cięciach. Na to Fedorowicz nie mógł jednak pozwolić bo – jak sam powiedział – „odezwał się w nim autor-grafoman zakochany w tym, co napisał”. I tak z powodu miłości własnej książka nie ujrzała wtedy światła dziennego (a tylko „szafiany” mrok).
Na maszyny drukarskie skierowała ją za to skłonność wydawnictwa „Świat Książki” do „atakowania starców” (tak wyraził się sam pisarz!), czyli naciski na znane osoby, żeby coś napisały, skoro się już starzeją (i nabyte doświadczenie przekazali innym). Atakowano w ten sposób i Jacka Fedorowicza, więc po znalezieniu przebitki zdecydował, że dawny tekst ze współczesnymi wyjaśnieniami nadawał się będzie doskonale, żeby zaspokoić prośby wydawnictwa. Oczywiście dopiski były konieczne, żeby objaśnić tym, którzy tamtych lat nie odczuli na własnej skórze, dlaczego Fedorowicz musiał pisać o śmierci Stalina „umarł mąż stanu”, zamiast nazywać rzecz po imieniu…
Książka wyszła, „jest bardzo dobra” (co podkreślił sam autor), o czym świadczą nie tylko pozytywne recenzje, ale i ta miara jej popularności, którą jest wyczerpany nakład oraz takiż dodruk. Wspomnienia kupiłam (dostałam nawet autograf), na razie tylko przejrzałam (zaśmiewając się z zamieszczonych tam fotografii), ale już za moment przeczytam. Po kilku zdaniach wyrwanych z kontekstu to tu, to tam, wiem już, że to literatura, którą się pochłania na raz – tak ciekawie jest napisana.
„Zawsze denerwuję się, o co zapytają mnie na spotkaniu. Ale zazwyczaj tak bywa, że na forum nikt nie chce zadać pytania, za to potem, przy podpisywaniu książki – każdy ma coś do powiedzenia!” – powiedział felietonista. Jak przewidział, kiedy poprosił o zadawanie pytań – zapadła cisza. Ponieważ na kolejną zachętę pisarza również nikt nie zareagował, pytanie ośmieliłam się zadać ja. Zapytałam, który z programów satyrycznych emitowanych teraz w TVP ogląda, i który podoba mu się najbardziej.
Artyście trudno było odpowiedzieć, bo niezręcznie przecież wypowiadać się o konkurencji, ale ostatecznie… Otóż pisarz obserwuje zalew kabaretów w II programie TVP, które w celu zdobycia poklasku idą na łatwiznę. Rozumie jednak, że to twarda walka o byt. Komedia jest specyficznym gatunkiem, który dostaje recenzję natychmiast, w postaci śmiechu (akceptacji) widowni. Recenzji tych słuchają ci, którzy angażują, artyści robią więc wszystko, żeby angaż zdobyć. Uciekają się więc do używania zamiast puenty słów na „k” i na „p”, co publika bardzo lubi. I to jest smutne. Ale rozumie, że trudno kabareciarzom wypośrodkować wszystko tak, żeby zaspokoić gusta publiczności, zostać na rynku, nie przekraczając jednocześnie linii obciachu.
Wśród artystów kabaretowych ma oczywiście ulubieńców, np. Roberta Górskiego z „Kabaretu Moralnego Niepokoju”, który rzucił go na kolana występem o sprzedaży drzwi, czy numerem o ankiecie, w którym wymianę zdań dotycząca siekieratki nazwał mistrzowską! Też tak uważam. Oto ten występ:
Pisarz przestrzegł zgromadzonych na spotkaniu: „Pamiętajcie! Artysta ma jeden ukochany temat do opowieści – jest nim on sam. Trzeba odstrzelić, żeby skończył mówić.” Strzały nie padły, a oprócz historii książki „Ja, jako wykopalisko” Jacek Fedorowicz przedstawił nam również autorską interpretację kilku felietonów (o obserwacjach językowych, przygotowaniu do Euro 2012, kontroli na lotnisku oraz o „przyjaznym” użytkownikowi komputerze) oraz opowiadania „Pies mojej żony”.
Artysta przywiózł też na spotkanie 3 filmiki – fragmenty jego „Dziennika Telewizyjnego” z lat 2003 – 2005. Ponadczasowych, bo chociaż program bazował na wypowiedziach polityków, to odpowiedni montaż i ich absurdalne zestawienie powodowały, że nie trzeba było znać postaci ani kontekstu, żeby śmiać się z efektu końcowego. Oto jeden z odcinków „Dziennika”:
Fedorowicz powiedział, że program był śmieszny do pewnego momentu – mianowicie do chwili, kiedy politycy dbali jeszcze o to, żeby nie pleść bzdur na antenie. Kiedy przestali już się tym przejmować i migawki z sejmu nie wymagały raczej montażu, stracił rację bytu. 😉 Pracę nad DTV wspomina jako nieustającą harówkę i gehennę – robił go tydzień w tydzień przez 11 lat…
W ogóle satyryk jest człowiekiem bardzo pracowitym – podobno zarabia na siebie od 17. roku życia. Pomogło mu to w zdobyciu żony, którą poznał na studiach. Ponieważ ona była młodsza i nie pracowała, a on starszy i dorabiał – pożyczał jej pieniądze. „Jak doszła do 1600 zł, nie miała z czego oddać i musiała za mnie wyjść” – śmiał się Fedorowicz.
Małżeństwem są już 53 lata – a wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, od zaocznego castingu, który Fedorowicz przeprowadził w sekretariacie swojego wydziału. Jako student trzeciego roku kazał sobie pokazać wszystkie podania dziewcząt, które zapisały się na rok pierwszy… Obejrzał załączone do nich zdjęcia i wyłowił z nich (nieświadom) swoją przyszłą żonę. Szczęście, że wybranka odwzajemniła jego zainteresowanie.
Tak mi teraz przyszło na myśl, że tak naprawdę Jacek Fedorowicz wyprzedził znacznie swoją epokę, bo czy przeglądając zdjęcia dziewczyn, oceniając je i wybierając, nie był prekursorem współczesnych portali randkowych, a może nawet Facebooka? 😉