Wkroczyliśmy już w strefę jesieni, dlatego, jak co roku – zaczynam na blogu wspominać z rozrzewnieniem to, co książkowego przytrafiło mi się w okresie, kiedy na termometrze rtęć podjeżdżała grubo powyżej trzydziestej kreski.
W tych wakacyjnych gawędach zamierzam potęgować napięcie – będzie się to zresztą pokrywało z chronologią opisywanych zjawisk/wydarzeń.
Dosyć dobrze znamy już w Polsce bookcrossing – modę na książkokrążenie zaadaptowaliśmy w 2003 roku, a sam pomysł dwa lata wcześniej wykiełkował w Stanach Zjednoczonych.
Święto wolnych książek obchodzimy w czerwcu, wtedy więcej słychać o tej idei, bo z akcją uwalniania książek wychodzi się do ludzi, organizuje happeningi i marsze. Na co dzień stałe kąciki bookcrossingowe ma większość bibliotek publicznych czy pedagogicznych, co oczywiście chwalebne, ale… No właśnie.
Kto trafia do biblioteki? Ten, kto chce tam trafić. Ten, kto wie, co zastanie w środku (głównie: ciągle jeszcze książki). Na miejscu może te książki pożyczyć (i to za darmo), a oferta biblioteki jest oczywiście lepsza, niż książki przygotowane „do uwolnienia”. Dlatego na przeciętnym czytelniku, i w dodatku w bibliotece, taka akcja nie robi należytego wrażenia.
Co innego, gdy półki z książkami, które zapraszają, by się nimi zaopiekować, znajdują się w takim miejscu, po którym społeczeństwo się tego w ogóle nie spodziewa. Takim, w którym frekwencja jest odwrotnie proporcjonalna do liczby odwiedzin w bibliotekach. Gdzie zaglądamy rano (jeżeli możemy), w południe i wieczorem, a w niedzielę – to już musowo. Gdzie to jest? Oczywiście w centrach handlowych i supermarketach. Tam dopiero idea bookcrossingu może rozwinąć skrzydła i objąć swoim zasięgiem tych, którym do biblioteki nie po drodze. A gdzie tak jest?
Pewnego upalnego, lipcowego dnia wychodziłam objuczona zakupami z popularnego we Włoszech supermarketu Coop. Nie wyszłam stamtąd jednak tak szybko, jak przewidywałam, bo oto przed samymi drzwiami natknęłam się na taki widok (można powiedzieć: balsam na duszę bibliotekarza ;-)):
Akcja prowadzona jest od 2003 roku na terenie całego kraju przez sieć sklepów Coop, gdzie w widocznych miejscach ustawiono czerwone regały, które trudno przeoczyć. We Włoszech tę akcję bookcrossingu nazwano „Libri Randagi” (wałęsające się książki). Dla chcących śledzić drogę książek oznaczonych specjalnymi nalepkami, albo zostawić komentarze, utworzono stronę www.librirandagi.coop.it.
„Libri randagi” to sposób, aby uczynić wszystkie osoby uczestnikami rozpowszechniania lektury i kultury.
Książki wyłożono do dyspozycji wszystkich, ale po przeczytaniu muszą być odniesione na regały tak, aby inne osoby mogły je ponownie wykorzystać.
Nie stają się własnością tych, którzy je wzięli lub czytają!
Daniel Pennac pisze: Jeżeli jakaś książka się wam nie spodobała, porzućcie ją. Jeżeli się spodobała, porzućcie ją, aby inni mogli ją przeczytać. (Na stronie akcji można przeczytać dalszą część tekstu Pennaca: Jeżeli naprawdę wam się spodobała: kupcie ją ponownie! :))
To projekt „Libri Randagi”, światowych wolnych książek, do wzięcia ze sobą na czas emocji i lektury, a potem zostawienia ich znów tam, gdzie myślicie, że ktoś inny po was może znowu znaleźć je, zatroszczyć się o nie, przeczytać i trochę zatrzymać.
Oczywiście, że poczęstowałam się książkami z regału w tym sklepie. Biorąc sobie do serca wskazówki korzystania z „Libri Randagi”, po przeczytaniu będę musiała zostawić je przy następnej wizycie w Coop. Cóż, nie ma wyjścia, trzeba wracać do Italii 😉
Jak pewnie zauważyliście maskotką akcji „Libri Randagi” jest kot (nazywa się Biagio). Dlatego, pozostając niejako w temacie, prezentuję mały przegląd kotów, które przewinęły mi się gdzieś pod nogami w krainie kotów, Toskanii: