Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Marzec 2012

Byłam wczoraj na VIII Forum Bibliotekarzy Województwa Śląskiego „Biblioteka bez granic” w pięknym Cieszynie, który akurat tego dnia był zimny, trochę ponury, a później nawet deszczowy. Spotkanie odbywało się w Cieszyńskim Ośrodku Kultury „Dom Narodowy”, bardzo ładnym budynku stojącym przy Rynku.

Rynek w Cieszynie.

Cieszyński Ośrodek Kultury „Dom Narodowy” przy Rynku.

W takiej sali odbywało się Forum.

Ul. Głęboka w Cieszynie.

Siedziba biblioteki miejskiej przy ul. Głębokiej.

Po wszystkich wystąpieniach i prezentacjach ci, którzy się jeszcze ostali (a była już godz. 15.00) poszli zwiedzać Książnicę Cieszyńską.

Zbiory tej biblioteki po wielu perturbacjach i przechodzeniu pod coraz to inne zarządy (prawie 30 lat miała je pod swoją pieczą również Biblioteka Śląska) zostały ostatecznie przekształcone w 1994 r. w samodzielną bibliotekę naukową.  Po wielu problemach lokalowych instytucja dopiero 12 lat temu odetchnęła –  przeniesiono ją do budynku przy ul. Menniczej, gdzie połączono zabytkową architekturę z nową zabudową, odpowiednio przystosowaną do potrzeb biblioteki.

Budynek Książnicy Cieszyńskiej.

Po wejściu do Książnicy wzrok od razu przyciąga znajdujący się na wprost przeszklony skarb: Bibliotheca Scherschnickiana.

Widok po wejściu do Książnicy.

A to po przybliżeniu się...

To księgozbiór utworzony w 1802 r. przez urodzonego w Cieszynie Leopolda Szersznika –  księdza, pedagoga, wielkiego bibliofila. Trochę książek odziedziczył po ojcu i dziadku, inne kupował lub dostawał. Zrobił dla nich nawet specjalne meble, które na całe szczęście się zachowały i to one właśnie robią na oglądającym takie wrażenie. Do dziś istnieją też oryginalne inwentarze tego księgozbioru oraz rejestry wypożyczeń!

Szczegół z zabytkowego regału.

A to już widok z dolnego poziomu.

W Książnicy pokazano nam kilka cennych rękopisów, inkunabułów i starych druków. Uczniom przypominam: inkunabuły to pierwsze druki, które wydano od czasów wynalezienia druku (czyli od ok. 1450 r.) do 1500 r. włącznie; stare druki – publikacje wydane od początków drukarstwa do końca XVIII wieku, a więc także inkunabuły.

"Officia de Beata Maria Virgine". Jedna z czterech części graduału maryjnego z początków XVI wieku. Jest w nim m.in. polski i łaciński zapis "Bogurodzicy" z nutami.

Piękny inicjał i zdobienie zwane floraturą na pierwszej stronie graduału.

Rękopis średniowieczny, tzw. "Prorocy Cieszyńscy" z początku XV wieku.

Św. Tomasz z Akwinu "Questiones de duodecim quodlibet", Norymberga, 1474 r.

Ostatnia strona "Statutu Łaskiego" (Commune incliti Polonie
Regni privilegium...) z kolofonem, w którym znajduje się charakterystyczny sygnet drukarni Jana Hallera z Krakowa. Wydanie z 1506 r.

Zdigitalizowane zbiory Książnicy Cieszyńskiej znajdują się w Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

Byliśmy też w pracowni konserwatorskiej. Dopiero tam, oglądając zniszczone księgi przed i po konserwacji człowiek uświadamia sobie, jaki ogrom pracy trzeba włożyć, żeby je uratować. Powiedziano nam, że konserwacja książki w zależności od objętości trwa od kilku miesięcy nawet do pół roku! Książkę trzeba odgrzybić, zdezynfekować w specjalnej komorze z użyciem bardzo niebezpiecznego dla człowieka gazu, w każdej kartce osobno wyczyścić zabrudzenia i uzupełnić ubytki papieru, uratować to, co się da z oryginalnej okładki (lub jej szczątków), oprawić w skórę, którą na te potrzeby garbuje się roślinnie, a nie chemicznie…

Księga w takim stanie...

...po konserwacji przybiera formę taką, jak księga, którą widać tutaj u dołu zdjęcia, w ciemnej oprawie.

Specjalna laminarka, która służy do zabezpieczania cennych czasopism cienką bibułką. Jest to proces odwracalny metodą chemiczną. Koszt zabezpieczenia 1 arkusza to ok. 15 zł...

Obejrzeliśmy też ciekawą wystawę „Wiek totalitaryzmów. Kiedy Bóg umiera…”. Pokazano tam historię XX-wiecznego świata na przykładzie idei III Rzeszy i Związku Radzieckiego czasów Stalina. Ogrom zgromadzonych materiałów wymagał poświęcenia większej ilości czasu, ale my, mając napięty plan zwiedzania, przemknęliśmy przez nią w tempie ekspresowym, czyli w jakieś pół godziny. Jeżeli ktoś wybiera się do Cieszyna – bardzo polecam tę wystawę – można ją oglądać do 2 czerwca. Autorami wystawy są Rafał Cholewa i Wojciech Święs.

Lektury członków Hitlerjugend.

Indeks Uniwersytetu Berlińskiego z czasów II wojny światowej. Uwagę zwracają nazwiska zbrodniarzy nazistowskich wśród wykładowców.

Tak przyozdobił Stalina jeden z czytelników książki "Józef Stalin. Krótki życiorys"

Przy gablotce z materiałami o Hitlerze napomknęłam jednemu z autorów wystawy, który nas po niej oprowadzał, że moi gimnazjaliści wykazywali nie tak dawno temu wzmożoną chęć zapoznania się z „Mein Kampf” i dopytywali, czy jest w naszej bibliotece… Pan powiedział, że ta książka to nic nadzwyczajnego: nie dość, że jest bardzo nudna, to jeszcze z błędami – i że mogę to uczniom przekazać, co niniejszym czynię.

W osłupienie wprawiła mnie informacja, że w całej Książnicy Cieszyńskiej pracuje tylko 12 osób (łącznie z dyrektorem). Nie ma nawet sekretarki… I to w bibliotece o takim statusie, i tak ważnej dla miasta (zajmuje się m.in. piśmiennictwem regionalnym), gdzie renowacja jednej książki trwa kilka miesięcy, a w kolejce do takiego zabiegu czekają setki cennych dzieł! Przydałoby się więcej etatów. No, ale to już sprawa miasta, które łoży na Książnicę Cieszyńską.

Wszędzie ten sam problem: finansowy. Czy to w bibliotekach szkolnych – najniższych w hierarchii, które przędą najciężej, aż po naukowe. Trochę wstyd. Tylko komu?…

Read Full Post »

Dzięki uprzejmości księgarni „Matras” z Katowic, gdzie kilka dni temu Sławomir Mrożek podpisywał swoje książki, zamieszczam tutaj zdjęcia, które od nich otrzymałam.

 

Ich autorem jest profesjonalny fotograf, Paweł Raźniewski.

 

Fotki można obejrzeć na końcu wpisu „Bez fleszy! Mrożek w Katowicach”.

Read Full Post »

Artykuł „Tańcząca bibliotekarka” napisała krakowska pisarka i dziennikarka, Katarzyna T. Nowak – córka Doroty Terakowskiej.

Opowiedziałam jej, jak zaczęłam moją dziecięcą przygodę z biblioteką, którą – już dorośle – kontynuuję w bibliotece szkolnej. Oprócz tego, co czytaliście wcześniej w moim tekście o pasji bibliotecznej, Katarzyna T. Nowak opisała też, co robię w bibliotece teraz, kiedy wyrosłam z pierwszych projektów typu „biblioteka w starym schowku pod schodami”. No i oczywiście o tańcu, który kocham.

Tekst podzielono takimi podtytułami: „Precz z szarymi okładkami”, „Paczka od Lema”, „Książki z makulatury”, „Czerwona sofa na zachętę”, „Żywa historia w bibliotece”, „Blog nie tylko o książkach”, a na początku – oczywiście musowo – „Biblioteka w schowku”!

Artykuł ukazał się w kwietniowym numerze czasopisma „Wróżka”, w dziale, hmmm… –  „Oni zmieniają świat” 😉

Cieszę się, że o tym wszystkim mogą teraz już przeczytać nie tylko bibliotekarze w prasie fachowej (np. „Poradniku bibliotekarza”), ale wszyscy, którzy kupili czasopismo dostępne w zwykłym kiosku.

Kto chciałby zapoznać się z całością tekstu może go znaleźć tutaj, w pdf Wrozka_Tanczaca_bibliotekarka.

 

Read Full Post »

Sławomir Mrożek, kultowy polski pisarz, dramaturg, który od wielu lat mieszka w Nicei, przyleciał do kraju, żeby 23 marca odebrać tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Uroczystość odbyła się przed południem w Teatrze Śląskim w Katowicach (skąd pochodziła pierwsza żona Mrożka, malarka – Maria Obręba).

Dziś przy Teatrze Śląskim każdy mógł natknąć się na Sławomira Mrożka.

Tego samego dnia o godz. 17 zapowiedziano spotkanie z czytelnikami – w katowickiej księgarni Matras na ul. Stawowej Mrożek miał podpisywać książki.

Zanim jeszcze dotarłam do księgarni wiedziałam, że widok przed nią będzie następujący:

W środku księgarni, na samym początku kolejki spotkałam znajomą ze studiów. Powiedziała, że miejsce zajęła przed 15.30… Nie stanęłam w długaśnym ogonku, bo nie miałam tego dnia zbyt dużo czasu, poza tym autograf pisarza udało mi się zdobyć 1,5 roku wcześniej, w Krakowie. Chciałam zrobić tylko kilka zdjęć, więc spokojnie czekałam na autora wewnątrz księgarni.

Pewna pani, która z trudem mówiła po polsku, patrząc na tłum za oknami powiedziała do stojącego obok pana, że to niesamowite, co tutaj się dzieje. U nich, we Francji, nigdy nie przyszłoby na spotkanie z pisarzem tyle ludzi! Pan chwycił za telefon i mówił do kogoś: Gdzie macie tego waszego reportera??? Może niech on tutaj przyjdzie i zrobi trochę zdjęć – tu jest taki tłum czekający na Mrożka!

I chociaż wszyscy w tym tłumie grzecznie wyczekiwali na przybycie gościa, czuć było, że atmosfera jest dosyć napięta. Wszystko to pękło w momencie, kiedy Mrożek w końcu przyjechał: obsługa księgarni nerwowo powtarzała, żeby nie robić zdjęć – ale każdy i tak robił. W takim momencie można by kazać ludziom przestać oddychać, odniosłoby to podobny skutek. Później, przez trzy minuty, kiedy zdjęcia można było właśnie pstrykać, zrobiłam same nieostre, wiadomo – z poruszenia 🙂

Potem zasugerowano, że co prawda wewnątrz już nie, ale można robić zdjęcia z zewnątrz, przez szybę. Wyszłam więc i zrobiłam kilka fotek, ale pomyślałam też, żeby nagrać krótki filmik. Stanęłam przed witryną księgarni, blisko szyby, i zamarłam na kilkanaście sekund…

W fonię wdarł mi się nagle karcący głos pani z księgarni, żeby nie robić zdjęć z fleszem. Nie wiem doprawdy, jak można wpaść na pomysł, żeby robić przez szybę zdjęcie z fleszem, ale nic to – wytłumaczyłam, że wcześniej nie robiłam zdjęć z błyskiem, a teraz próbowałam tylko nakręcić filmik. Pani poszła. Zaczęłam drugie nagranie – po 15 sekundach pojawił się na nim zdenerwowany głos kolejnej pani mówiącej, że przed chwilą mnie przecież proszono, żeby nie robić zdjęć z fleszem! Ręce mi opadły i znowu musiałam przestać nagrywać…

Jak wytłumaczyć, że osoba, do której należało kierować te uwagi najspokojniej w świecie sobie błysnęła i wtopiła się szybko w tłum, a ja, stojąc przed szybą zbieram tylko niezasłużone cięgi? Ale nawet wtedy, kiedy pokazałam, że aparat nastawiony jest na nagrywanie, pani zagroziła: bo skończy się podpisywanie! Groźba nietrafiona podwójnie, bo nie przyszłam po autograf i nie ja błyskałam fleszami po oczach pisarza. Zawsze wydawało mi się, że robienie zdjęć różni się zasadniczo od kręcenia filmów, i że to wyraźnie widać, ale okazuje się, że chyba nie.

Na przyszłość będę musiała zaopatrzyć się w jakiś lekki transparencik, widoczny dobrze z daleka: „właśnie kręcę filmik”, a na melodię „to nie ja byłam Ewą” będę nuciła „to nie ja błyskałam fleszem”…

A póki co:

Plakietka, którą rozdawano na krakowskim Rynku w 2010 roku, gdzie Mrożkowi na urodziny zatańczono tango...

A to krótki filmik, który w końcu udało mi się nagrać 😉

Aktualizacja (28.03.2012)

Dzięki uprzejmości katowickiej księgarni, która przesłała mi zdjęcia z wizyty pisarza,  zamieszczam tutaj kilka fotek zrobionych dla „Matrasu” przez dobrego fotografa i dobrym sprzętem.

Ich autorem jest Paweł Raźniewski.

Read Full Post »

„Potyczki literackie” to konkurs międzyszkolny, który organizuję co roku dla gimnazjów z Będzina i okolic. Jak twierdzą moje koleżanki, nauczycielki-bibliotekarki przygotowujące do niego młodzież, to bardzo dziwny konkurs, bo nigdy nie wiadomo, co na nim będzie, w związku z czym nie za bardzo też wiadomo, jak przygotować do niego uczniów… I rzeczywiście – w regulaminie podaję, że uczestnik konkursu powinien posiadać:

  • ogólną wiedzę z edukacji czytelniczej i medialnej (podstawowe informacje o książce, czasopiśmie i bibliotece),
  • duży stopień „oczytania” (znajomość autorów, tytułów, bohaterów literackich).

Zakres wymaganej wiedzy jest więc bardzo szeroki, i o ile z edukacji czytelniczej i medialnej można jeszcze swoją wiedzę w miarę szybko poszerzyć, to już z „oczytania” – niekoniecznie…  Dlatego jestem wdzięczna koleżankom, że co roku przyprowadzają tutaj swoich uczniów na rzeź, i uczniom – że chcą wziąć udział w tego typu konkurencji. (Jakie w tym roku będą pytania z łaciny? – ze śmiechem zapytała na początku konkursu koleżanka, bo w poprzednich latach pogrążyłam uczniów, prosząc o przetłumaczenie Index librorum prohibitorum, Anno Domini i Ex libris… Ale tym razem łaciny w nie było).

Za to w związku z obchodzonym właśnie „Rokiem Janusza Korczaka” pytania dotyczyły dziś m.in. biografii pisarza i jego twórczości.

Pani Dyrektor Izabela Bugdoł wita uczestników konkursu.

Najwięcej trudności sprawiła młodzieży odpowiedź na pytanie o to, jaki własny, żartobliwy gatunek literacki stworzyła Wisława Szymborska (do wyboru było: haiku, figlik, lepieje). Trochę problemów nastręczyło też podanie autorów książek (tylko Stephenie Meyer została bezbłędnie dopasowana do „Zmierzchu” – wiadomo!)

Jedno z pytań poświęcone było Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu (w tym roku obchodzimy 200. rocznicę jego urodzin). Przy okazji uczniowie dowiedzieli się, że spośród pisarzy polskich to on wydał największą liczbę książek. Tylko dwie drużyny odpowiedziały, że jest autorem ponad 200 powieści. Większość typowała: 50 lub 100.

Były jeszcze pytania o stosowane w słownikach skróty, tajemniczy znaczek © i nagrody literackie przyznawane w Polsce i na świecie. Tutaj rekord pobiła drużyna z Miejskiego Zespołu Szkół nr 4, która podała aż 10 nazw! Dziewczyny przygotowała perfekcyjnie Pani Dorota Mrozińska, bibliotekarka, która również prowadzi blog biblioteki. (W listopadzie 2011 r. blog został nagrodzony w konkursie organizowanym przez „Bibliotekę w szkole” – „Pokaż swoją dobrą stronę”).

W tegorocznych „Potyczkach literackich” udział wzięły drużyny z 6 szkół: Gimnazjum z Wojkowic, a z Będzina: MZS nr 1, MZS nr 3, MZS nr  4, Gimnazjum nr 1 i Gimnazjum nr 3.

Pierwszy raz w historii konkursu trzeba było zastosować dogrywkę, bo Gimnazjum z Wojkowic i Gimnazjum nr 1 z Będzina miały taką samą liczbę punktów.  Gimnazjum nr 1 poprawnie podało rok urodzenia Janusza Korczaka i zepchnęło szkołę z Wojkowic na 4. lokatę.

 Wyniki konkursu:

I miejsce zajęła drużyna z MZS nr 4 w Będzinie – Natalia Wójcik, Joanna Pałys,

II miejsce zajęła drużyna z MZS nr 1 w Będzinie – Justyna Sikora, Tadeusz Kubisa,

III miejsce zajęła drużyna z Gimnazjum nr 1 w Będzinie – Weronika Mosurek, Paulina Markiewicz.

Dziewczyny z Gimnazjum nr 1 za zajęcie 3 miejsca dostają książki i trójwymiarowe zakładki.

Dyrekcja wręcza dyplomy uczniom z MZS nr 1, którzy zajęli 2 miejsce.

Zwycięzcy: drużyna z MZS nr 4 z Panią Dorotą Mrozińską, która przygotowała dziewczyny do konkursu.

Dziękuję uczniom za udział w konkursie, a bibliotekarkom za przygotowanie młodzieży! Gratuluję zwycięzcom!

Read Full Post »

Dziś boję się tutaj cokolwiek napisać…

Wróciłam z konferencji „Mobilna edukacja w XXI wieku”, którą w Katowicach prowadził Janusz S. Wierzbicki.

W tym przypadku przez „mobilność” należy rozumieć łatwość przystosowania się do zmian. Dziś, w XXI wieku, wiadomo, o jakie zmiany chodzi – technologiczne. Uczenie i komunikacja powinny więc odbywać się w sposób, który odpowiada naszym uczniom, i który oni dobrze znają. (O tym właśnie pisano w omawianym tutaj wcześniej wydawnictwie „Koniec epoki kredy”.) Zatem „mobilnie” można też rozumieć jako: współcześnie.

W kontekście bibliotek (szkolnych, pedagogicznych i wszystkich innych) mobilność należy wykorzystać, żeby tę bibliotekę wypromować i zmienić jej wizerunek. Przekonać użytkowników, że to już nie archiwum czy skansen. Dlatego na konferencji mowa była m.in. o takim sposobie prezentacji treści w witrynach internetowych bibliotek, żeby optymalnie dotrzeć do użytkownika.

Prowadzący (notabene mówiący ciekawie i potrafiący skupić na sobie uwagę) trochę nas podpuścił, prosząc o wymienienie tego, co należy wg nas umieścić na bibliotecznej stronie www.

Kiedy już wypisano wszystkie propozycje okazało się, że są to rzeczy, które to MY byśmy tam widzieli,  i że niekoniecznie muszą pokrywać się z tym, czego będzie szukał nasz CZYTELNIK.

I tutaj dochodzimy do clou wykładu – to użytkownik biblioteki jest w tym wszystkim najważniejszy – jest naszym celem. Żeby go pozyskać (zainteresować/zatrzymać) musimy go poznać, czyli wiedzieć, jakich informacji będzie u nas poszukiwał. A potem te informacje przekazać mu za pomocą narzędzi, których używa na co dzień (np. sieci społecznościowych, blogów).

Same treści zamieszczane na naszych stronach muszą być aktualne (aktualizacja co 2-3 dni) no i… krótkie…

No właśnie – słysząc to, zbladłam, bo jak tu napisać o czymś, używając tylko kilku zdań? Moje w dziwny sposób same tutaj pączkują, a teksty rozrastają się do rozmiarów, które są w stanie przeczytać jednostki, zapaleńcy albo szaleńcy. Wszyscy inni porzucają pewnie lekturę po kilku wersach…

Gdybym chciała to, co powyżej, napisać tak, jak radził prowadzący konferencję, miałoby to mniej więcej taki kształt:

Byłam dziś na konferencji „Mobilna edukacja…”. Mobilnie znaczy współcześnie. Możemy uwspółcześnić i poprawić wizerunek biblioteki, tworząc np. jej stronę internetową. Trzeba przy tym pamiętać, że tworzymy ją dla naszego użytkownika i to on jest najważniejszy.

Czyli da się…

Na koniec jeszcze 6 zabójczych „czy”, czyli pytań, które powinni zadać sobie wszyscy, którzy publikują coś w sieci:

  • Czy to kogokolwiek obchodzi? Czy to jest ciekawe? Przejrzyste?  Kompletne? Treściwe? Poprawne?

Myśląc o tym blogu, już przy zadawaniu sobie pierwszego pytania poczułam się trochę nieswojo… 😉

——-

Organizatorami konferencji byli: Sekcja Bibliotek Pedagogicznych i Szkolnych SBP, czasopismo „Uczę nowocześnie” i Pedagogiczna Biblioteka Wojewódzka w Katowicach.

Read Full Post »

Już dawno nie pisałam o nowościach, chociaż trochę ich przybyło. Ostatnio było o książkach dla młodzieży, więc teraz coś dla spragnionych dobrej lektury nauczycieli, którzy nieustannie domagają się ode mnie nowych książek. Gdybym tylko miała na ich zakup takie kwoty, jak biblioteki publiczne, już ja bym im zrobiła zakupy! Czytania starczyłoby do emerytury – nawet tym, co pójdą na nią dopiero w wieku 67 lat…

A tak, po wyproszonej z wielkim RABACISKIEM cenie, mogę zaoferować tylko te oto śliczności wydane przez „Agorę”:

Ola Watowa „Wszystko co najważniejsze…” 

Książka ukazała się po raz pierwszy w 1984 r. w Londynie. To wspomnienia żony słynnego poety i eseisty, Aleksandra Wata, autora ksiązki „Mój wiek. Pamiętnik mówiony”, którą nagrał w formie rozmów z Czesławem Miłoszem w 1977 r. (proszę, audiobook sprzed 35 lat).

Życie Wata naznaczone było futuryzmem, którego był w Polsce współtwórcą, potem wojną, poszukiwaniem w Kazachstanie żony i syna, a na koniec długą i straszną chorobą, która ostatecznie pchnęła go ku samobójstwu…

O życiu z Aleksandrem pięknie pisze jego żona, Paulina, zwana Olą, która zakochana była w nim przez całe życie i zawsze wierzyła, że byli sobie przeznaczeni. Może szkoda czasu na czytanie zmyślanych opowieści o miłości, skoro te prawdziwe są piękniejsze, dlatego właśnie, że autentyczne?

Dariusz Zaborek „Życie. Przewodnik praktyczny”

To zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Dariusza Zaborka, a publikowanych w „Dużym Formacie”.

Na książkę składa się kilkanaście rozmów – m.in. z Franciszkiem Pieczką, Władysławem Bartoszewskim, Bogusławem Kaczyńskim, Magdaleną Środą czy Michaliną Wisłocką, czyli tą panią, z którą co poniektórzy mylili zmarłą w lutym poetkę, Wisławę Szymborską…

Wymienione nazwiska dają nam informację, że to nie są zwykłe wywiady, ale opowieści ludzi, którzy w przeszłości mieli (lub mają) wpływ na kulturę, naukę czy politykę naszego kraju. Doświadczonych i mądrych.

Dariusz Zaborek był wielokrotnie nagradzany za swoje wywiady, fragmenty tych, które przeprowadził z Barbarą Skargą czy Janem Twardowskim trafiły nawet do podręczników szkolnych.

Mirosław Maciorowski „Sami swoi i obcy. Z kresów na kresy”

Przyzwyczajeni do opowieści o czasach powojennych, z których większość traktuje o ocalonych z Holocaustu, w tej książce dostajemy teksty o równie ważnej tematyce, ale bardzo rzadko poruszanej: zasiedlaniu przez kresowych Polaków tzw. Ziem Odzyskanych. Trudny to temat: Polska powstająca na dawnych ziemiach niemieckich i ludzie wygnani ze swoich ziem na ziemie niedawnych wrogów. Jak ciągle jest drażliwy można sobie uzmysłowić obserwując poruszenie w związku ze słowami Jarosława Kaczyńskiego, który nazwał Ślązaków „ukrytą opcją niemiecką”.

Sytuację przesiedlonych lub tych, co do przesiedlenia pokazuje też najnowszy film Smarzowskiego „Róża” (przerażający, ukazujący inną twarz moich ukochanych Mazur, które kojarzyły mi się do tej pory tylko z sielskością).

Maciorowski, sam będąc wnukiem przesiedleńców „chciał napisać o tym, jak ciemny wschodniosłowiański chłop dewastował niemieckie maszyny rolnicze. Jak – zamiast używać wozów na dmuchanych kołach – wolał w nie wbijać nóż i cieszył się, że tak ładnie syczy. Ale po chwili ten sam chłop musiał nauczyć się łatać przebite dętki, bo jego wóz na drewnianych kołach okropnie trząsł na brukowanych drogach.”

Jarosław Mikołajewski „Rzymska komedia”

Mikołajewski jest poetą, tłumaczem literatury z języka włoskiego, dyrektorem Instytutu Polskiego w Rzymie.

„W dobie tanich lotów i śmiesznej archaiczności paszportów, trudno dziś pisać o Rzymie z poczuciem, że będziemy źródłem wiedzy jedynej. Nie ma żadnego powodu, by stylem autorskim przetwarzać informację dostępną w przewodnikach Pascala”– pisze w swojej książce Jarosław Mikołajewski, czym mnie ujmuje.

Nie da się pisać dziś o Włoszech jak Mickiewicz, Krasiński, czy nawet tak, jak sto lat później pisali Iwaszkiewicz czy Herbert, i nie jest to wcale kwestia talentu. Różnica tkwi w dystansie i jest to banał, który jednak trzeba powiedzieć. W oszałamiający sposób, który kształtuje pisanie, miejsca z niedostępnych stały się bliskie.

To prawda, że Rzym jest dziś na wyciągnięcie ręki i może go zobaczyć każdy, ale nie każdy ma tyle samozaparcia (oprócz studentów polonistyki i italianistyki), by zmierzyć się z tekstem „Boskiej komedii” Dantego.

Punktem wyjścia do spacerów po Wiecznym Mieście są dla Mikołajewskiego fragmenty włoskiego poematu z XIV wieku. Ciekawy pomysł, dużo inspiracji i wiele wiadomości o Rzymie, jego kulturze i życiu codziennym, które w dobie internetu można od razu poszerzyć w dowolnym kierunku.

Ja zrobiłam to np. po przeczytaniu o Cmentarzu Niekatoliockim na Testaccio, po którym z gracją przechadzają się rzymskie koty i gdzie pochowano wielu pisarzy angielskich, m.in. poetę Johna Keats’a, syna Mary Shelley –  twórczyni „Frankensteina”, czy Augusta Goethe, syna Johanna.

Na YouTubie filmików do wyboru do koloru, można zwiedzić ten zabytkowy cmentarz, siedząc we własnym przytulnym pokoju, zamiast smażyć się na letniej wyprawie pod słońcem Rzymu – co oczywiście uczynię przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Dowiedziałam się też, gdzie we włoskiej stolicy jest najlepsza kawa – podobno w barze Sant’Eustachio za Panteonem. Ciekawe, czy właściciele wiedzą, jaką reklamę zrobił im polski pisarz…

Read Full Post »

Wczoraj, 11 marca, minęła setna rocznica urodzin Jana Dormana, wybitnego reżysera i autora scenografii spektakli, znanego w całej Polsce twórcy idei wychowania przez sztukę. To postać ważna dla Będzina, bo Dorman jest założycielem Teatru Dzieci Zagłębia w naszym mieście, który od 1996 roku nosi jego imię.

Portret Jana Dormana w foyer Teatru Dzieci Zagłębia.

Jan Dorman urodził się w Dębowej Górze, dzisiejszej dzielnicy Sosnowca. Tam skończył Seminarium Nauczycielskie Męskie i już w nim organizował teatr szkolny. Do pasji podchodził na serio: wystawiał inscenizacje (oparte głównie na motywach ludowych), do których sam wykonywał dekoracje, ale jednocześnie dokształcał się i czytał dużo o teorii teatru.

Po wojnie zorganizował Międzyszkolny Teatr Dziecka w Sosnowcu, gdzie odbyła się premiera sztuki jego autorstwa „Malowane dzbanki” (22 grudnia 1945 r.) Dormanowi – pasjonatowi – pomysły przychodziły naturalnie, jakby same. Tak jego żona, Janina Dorman, pisała o tym, jak powstał pomysł na sztukę „Malowane dzbanki”:

Mała łączka tuż przy torach kolejowych nad Brynicą (…) na peryferiach Sosnowca (…). Na tej łączce stawiała swe pierwsze kroki jednoroczna Dorotka (córka Dormanów) i tam ojciec Dorotki, Jan Dorman, zaczął uczestniczyć w łąkowych zabawach dzieci. (…) Pewnego razu spadł niespodzianie deszcz i dzieci na łące zmokły. Pan powiedział, że wyglądają jak zmokłe kury i tak zaczęła się zabawa w kurki, i tak powstał pomysł napisania widowiska „Malowane dzbanki”.

(„Być mistrzem. Materiały z tamtych lat” t. 1, s. 92.)

Scenariusz przedstawienia wydany w Katowicach w 1946 r. Ze zbiorów naszej biblioteki.

 W 1946 Dorman dostaje na teatr stałą siedzibę, zmienia się też nazwa: na Eksperymentalny Teatr Dziecka. Placówka działa do 1949 roku.

Do kwietnia 1950 r. trwa remont jej nowej siedziby – Domu Katolickiego w Będzinie, tuż obok cmentarza, gdzie mieści się do dziś. W 1951 r. teatr przyjmuje nazwę: Teatr Dzieci Zagłębia. Jan Dorman był jego kierownikiem do 1978 roku, kiedy to przeszedł na emeryturę.

Dorman był człowiekiem wszechstronnym: eksperymentatorem teatru, reżyserem, aktorem, pedagogiem, artystą plastykiem i pisarzem. Zmarł 21 lutego 1986 r.

W setną rocznicę urodzin Jana Dormana, aby uhonorować jego postać i przypomnieć ją mieszkańcom naszego miasta, rok 2012 ogłoszono Będzińskim Rokiem Kultury.

W zbiorach naszej biblio znalazłam wydawnictwo wydrukowane na jubileusz 30-lecia TDZ.

W środku znajdują się kolaże autorstwa Dormana, które od razu przypomniały mi wyklejanki Szymborskiej. Oto one:

Zamieszczam tutaj również pdf umieszczonego w tej broszurce artykułu, „Dlaczego akurat teatr”, który wydrukowano pierwotnie w miesięczniku „Scena” (nr 11 z 1975 r.) Tam sam Jan Dorman opowiada, jak zakochał się w teatrze, dlaczego jest on dla niego ważny, i jak widzi jego rolę. Dorman_Dlaczego akurat teatr

W bibliotece mamy też dwutomowe wydawnictwo „Być mistrzem. Materiały z tamtych lat” autorstwa Iwony Dowsilas, córki Jana Dormana (w 1998 r. założyła fundację jego imienia), gdzie zebrano ogrom materiałów dotyczących i jego, i teatru. Są listy, wycinki z gazet, zdjęcia, wspomnienia oraz teksty samego Dormana.

A tutaj pisałam o wizycie naszych uczniów w TDZ.

Read Full Post »

Kobiety to ogromnie zdolne bestie. Nie ma w tym zdaniu żadnej ironii czy złośliwości. To po prostu fakt. Zawsze były zdolne, ale kiedyś nie wolno było im się z tym ujawniać. Musiały udawać, że szczytem ich możliwości jest  wyhaftowanie inicjałów na chusteczkach czy komplecie pościeli, ewentualnie brzdąknięcie kilku nut na pianinie i fantazyjne ułożenie kwiatów w wazonie.

Piszę o tym, bo ostatnio okazało się, że używając przy gimnazjalistach słowa „emancypacja” (kobiet) wprowadziłam ich w zakłopotanie – nie wiedzieli po prostu, co to znaczy. A to znaczy m.in., że dziś kobiety nie muszą już udawać, że kochają robić właśnie to, co powyżej, wtedy, kiedy nie cierpią tych zajęć. No chyba, że akurat uwielbiają – a to już zupełnie inna sprawa.

Kobiety zawsze były innowacyjne i twórcze. W końcu zmuszały je do tego okoliczności. Już w czasach, kiedy mężczyźni wyruszali ze swoimi zabawkami, aby pobawić się w myśliwych, one zostawały w obejściu i główkowały, jak poradzić sobie z ogarnięciem wszystkiego w pojedynkę. I tak rodziły się świetne rozwiązania, pomysły na wiele urządzeń ułatwiających pracę.

O kobietach i ich osiągnięciach historia milczała bardzo długo. Pisze o tym wszystkim Deborah Jaffé w książce „Niezwykłe kobiety. Od nalewki na szafranie do latających maszyn” (Wyd. Muza SA, 2007).

Analizuje setki patentów – głównie krajów anglojęzycznych, choć nie tylko. I co się okazuje? Że kobiety wynajdowały rzeczy wszelkiego rodzaju: ubrania, gadżety, sprzęt medyczny i sanitarny, materiały edukacyjne i zabawki. Tylko że w latach, o których wspomina autorka, czyli między XVII a XIX wiekiem, kobietom raczej nie wolno było rejestrować wynalazków. A przynajmniej było to niezwykle utrudnione, albo raczej: niemile widziane. Bo jak to? KOBIETA coś wymyśliła? Ha, to przecież niemożliwe, a przede wszystkim niestosowne! I dlatego wiele patentów zostało przyznanych nie ich autorkom, ale np. ich mężom czy pracodawcom…

Wiecie, że to kobieta wykonała pierwszą pracę na komputerze i odkryła pierwszego wirusa komputerowego? Była to Grace Murray Hopper w 1947 r. Niejaka Stephenie Kwolek wynalazła „kevlar”, czyli włókno o właściwościach stali, którego używa się m.in. w produkcji kamizelek kuloodpornych i kasków. Kobiety wynalazły też np. ciasteczka – pieguski (Ruth Wakefield w 1930 r.), czy zmywarkę (Josephine Cochran w 1872 r.). Ten ostatni patent jakoś w ogóle mnie nie dziwi… 😉

A tutaj garść rysunków z tej niezwykłej książki o niezwykłych kobietach. Niektóre patenty są wprost powalające…

Patent Adelaide Turner. Urządzenie do pozbycia się drugiego podbródka...

I coś z mojej dziedziny: stół z pulpitem na książkę 😉 Autor: Mary Claxton.

Mocowany na kolanie pulpit na nuty. Patent Marianne Stephenson.

Lampa uliczna, w której spalano trujące wyziewy ze ścieków. Autorka: Elizabeth Corbett.

Miliony patentów do przejrzenia tutaj: http://www.google.com/patents

Read Full Post »

Mam Kundla. Tak żartobliwie nazywam czytnik książek firmy Amazon, który dostałam rok temu na urodziny, czyli popularnego Kindle. Czytnik ten (i inne mu podobne) stają się coraz bardziej powszechne, bo też coraz częściej użytkownicy czytają książki elektroniczne. Okazuje się, że Amazon, największa internetowa księgarnia założona w 1995 roku, zanotowała ostatnio większą sprzedaż książek w formie e-book, niż w wersji papierowej…

Kundel jest wspaniały – mieszczą się na nim setki książek na raz (nawet do 3 tys. w urządzeniu z pamięcią o pojemności 4 GB), nie męczy oczu tak, jak np. monitor komputera, bo stosuje technologię elektronicznego papieru – żeby go czytać, potrzebne nam dodatkowe źródło światła. W podróż czy na wakacje można zabrać już wiele książek, a ich waga nie przekroczy nigdy 25 dkg, a rozmiar: 19 x12 cm  – bo takie parametry ma np. wersja Kindle Keyboard. Setki, tysiące książek w małej, damskiej torebce… Świetnie!

Zalety Kindle szybko jednak zdeprecjonuję: cóż mi po nich, skoro czytnik ma według mnie jedną podstawową wadę: nie da się go przekartkować jednym ruchem dłoni… 😉 No i po co komu na wakacjach te setki wydawnictw?

Przykro mi, ale zawsze już książka papierowa będzie dla mnie Number One. Muszę podczas czytania czuć w ręku jej ciężar, zapach i fakturę papieru. Informacja, że powoli będziemy przechodzić też na elektroniczne wersje gazet i czasopism spowodowała u mnie mały atak paniki, bo nie wyobrażam sobie sytuacji, że papierowe dzienniki będą niedostępne. Jedną z przyjemniejszych chwil dnia jest dla mnie ciągle przewracanie płacht z bieżącymi wiadomościami i popijanie przy tym dobrej kawy. Póki co staram się, żeby Kundel nie pokrył się kurzem i czytam symultanicznie – polską książkę w wersji papierowej, zaglądając od czasu do czasu do wersji e-book w oryginale, co traktować można jak naukę lub doskonalenie języka obcego.

A czemu piszę dziś o Kundlu? Bo od 4 do 10 marca trwa międzynarodowy Tydzień e‑książki, który obchodzony jest od 2004 roku.

Rys. Ken Orvidas. Strona autora: http://www.orvidas.com/

Na portalu Bibliosfera przygotowano z tej okazji świetny materiał dla bibliotekarzy – propozycję obchodów tego tygodnia w bibliotece, listę źródeł darmowych e-książek, a nawet gotowe do wydrukowania materiały na gazetkę informacyjną dla czytelników.

Na darmowe teksty książek w języku polskim traficie m.in. na stronie Wolnych Lektur (www.wolnelektury.pl), do której odnośnik umieściłam na blogu już na samym początku, i gdzie odsyłam zawsze uczniów, jeżeli zabraknie mi w biblio papierowej klasyki literatury (czyli tej, którą bez ograniczeń można udostępniać w sieci).

Inne polskie strony udostępniające e-książki:

Zagraniczne:

Polecam też ciekawy artykuł Piotra Lipińskiego, który odkrył, że na popularnym „chomiku” (który oferuje – najczęściej z naruszeniem praw autorskich – pliki z książkami i muzyką) ktoś „spiratował” jego publikację. Postanowił więc wydać ją w formie elektronicznej, udostępniając tym samym legalnie za niewielką opłatą wszystkim zainteresowanym: IBóg żyje wiecznie.

Read Full Post »

Older Posts »