Z rozmysłem nie czytałam żadnych recenzji o „Nie ma”, chociaż wiele pchało mi się na ekran jesienią. Chciałam połknąć ją bez klucza. Na tę książkę tak wielu miało chrapkę, że nie udało mi się kupić jej na krakowskich Targach Książki, bo zabrakło egzemplarzy. Obserwowałam tylko szczęśliwców, dla których „Nie ma” starczyło, i z ważnymi minami stali w długiej kolejce po autograf Mariusza Szczygła.
Czekałam na nią aż do teraz, kiedy nadeszła z tysiącem książek od Empiku. Dzięki temu skończyłam lekturę w dogasającym słońcu lutego zwiastującym niedaleką wiosnę, co oczywiście wpływa na mój odbiór. Przekornie optymistyczny, bo wspólny wszystkim opowieściom BRAK postrzegam jako możliwość wypełnienia pustki nowym, początkiem drogi, którą to „nie ma” wyzwala.
Te teksty są wyjątkowe i trudno o nich zapomnieć, bo uwierają jak drzazgi pod paznokciami. Może to dlatego, że słowa Szczygła nadpisują myśli. A czynność ta, jak wiadomo, jest nieodwracalna. I jeszcze przez język – chociaż reporterski, to soczysty, którego największą ozdobą jest brak ozdobników i prawda słowa. Taki Szczygłowy z domieszką porad Hanny Krall, które autor przytacza wprost w tekście i od razu eksperymentuje, czy działają.
Czy to nie mistrzostwo, żeby tak opisać słynną modernistyczną willę Müllerów z Pragi, że kiedy po lekturze rozdziału człowiek gogluje sobie, jak naprawdę wyglądają jej wnętrza – czuje się lekko rozczarowany? Bo wyobraźnia wiedziona opisem wyniosła ją niemal do rangi pałacu, a tu rzeczywistość prozaiczniejsza, niż proza „Nie ma”.
Drażniło mnie zawsze, kiedy autor – narrator zwraca się do swojego czytelnika bezpośrednio w tekście, bo to tak dziwne, jakby aktor grający w filmie nieoczekiwanie popatrzył wprost w obiektyw i zapytał: hej, widzu, dobrze to zagrałem? A tu proszę, uśmiałam się setnie, bo Mariusz Szczygieł w rozdziale o swoim ojcu w Pradze, kiedy mowa o światowych czeskich przebojach, pisze nagle: „Oj, nie zauważyliście? Czytamy w-o-l-n-i-e-j! Powiedziałem: światowe czeskie przeboje (…)” Okazuje się więc, że chodziło o jakość tego rozwiązania. Można? Można.
Urzeka mnie pomysł, żeby z NIE MA zrobić znak towarowy, pisząc te słowa wersalikami, na czerwono i w górnym indeksie. Dzięki temu autor podniósł dwa wyrazy oznaczające niebyt do rangi czegoś, co istnieje i powinno być objęte szczególną ochroną.
Tytuł książki czytam dwojako: jako wspólny mianownik umieszczonych w książce teksów, ale również jako wprowadzenie do zbiorowej świadomości wiedzy o tym, czego do tej pory tam nie było – czeskiej poetki Violi Fischerovej, ojca pisarza Jerzego Szczygła, artysty od specyficznych rzeźb w dziwnych miejscach Tomasza Górnickiego, pewnej optymistycznej Ewy, co rozpisała swoje życie w tabelkach Excel czy sióstr Wicher, literatek, które zmieniły po wojnie nazwisko.
Z tego szeregu wyłamuje się tylko tekst o Ewie T., który zbyt dobrze pamiętam z publikacji w „Dużym Formacie”, i którego ponowna lektura była udręką.
Książka pełna jest smaczków, klimatów znajomych, tylko w innym anturażu – Mariusz Szczygieł pisze o węgierskim sklepie z rzeczami po zmarłych, gdzie m.in pełno starych zdjęć. Na takie same trafiałam w antykwariatach belgijskiego miasteczka książek – Redu. Też wzbudzały we mnie ciekawość pomieszaną z niechęcią.
W tym sklepie autor kupił kartę pocztową, której treść przytacza w książce. I tak unieśmiertelnia zwykłe słowa kogoś, kto, jeżeli w ogóle o tym pomyślał to raczej, że prędzej wyblakną albo zgniją z niepotrzebnymi szpargałami, niż że w XXI wieku przeczytają je tysiące Polaków.
Jestem wdzięczna Mariuszowi Szczygłowi za wspaniały rozdział o Ludwice i Zofii Woźnickich – zapomnianych dziś pisarkach, bliźniaczkach, opiekunkach młodych braci Kaczyńskich. Ludwika jest między innymi autorką „Czarki” – książki dla młodzieży, która wyłoniona z grupy książek do tej pory mi obojętnych zyskuje nagle nowy status: do przeczytania. Tak się wraca książki do łask.
Trafiając na rozdział o ubytkowaniu (będący wstępem do historii Woźnickich) smutno się uśmiechnęłam. Mowa w nim o tym, czego bibliotekarz nie lubi, a musi robić – decydować, które książki nie zasługują już więcej na zagłębienie się w rękach czytelnika, bo poddane zostaną selekcji i trafią na makulaturę. (Póki co nasze gimnazjalne „Czarki” oparły się selekcji, bo jeszcze na długo przed tekstem Mariusza Szczygła wiedziałam, że raczej nie powinnam ich ubytkować.)

Książki Ludwiki Woźnickiej w naszej biblio.
„Nie ma” jest również książką bardzo osobistą – i nie chodzi mi akurat o obecność na jej kartach posiadacza kapelusza z Sardynii, artysty malarza pokojowego – ojca autora. Są w niej odważne i intymne wyznania, bo chociaż Mariusz Szczygieł unika narracji w pierwszej osobie, to wyznawcy jego twórczości bez trudu odkryją, kiedy pisze o sobie.
Zgodnie z upomnieniem autora starałam się czytać w-o-l-n-i-e-j. Niuchy znakomitych, pachnących nowością opowieści czynione między rozdziałami z nosem przy zszyciu spowalniały trochę lekturę 332 stron z bezszeryfową czcionką. Nie pamiętam, bym po skończeniu jakiejś książki od razu chciała czytać ją jeszcze raz. A „Nie ma” chcę.
Podczas ŚFN w Katowicach autor powiedział, że odzew czytelników na „Nie ma” jest dwojaki: „wspaniała” oraz „do kitu”. Zaintrygowana liczyłam więc na możliwość zmiany w podejściu do twórczości Mariusza Szczygła. W końcu ileż można autora uwielbiać i spijać każde jego słowo z poniedziałkowych felietonów w DF?
Niestety, o zmianie nastawienia mowy nie ma. NIE MA.