Dziś Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich.
Dzień Książki – wszystko oczywiste, ale te prawa autorskie – o co tyle krzyku, myślą sobie pewnie gimnazjaliści.
No tak, mogą tak myśleć, bo o wykazie źródeł wykorzystanych przy pisaniu referatu nie mówi im się jeszcze tak stanowczo, jak będzie się przypominać na każdym kroku i po wielokroć na kolejnych etapach kształcenia – przy tworzeniu pracy licencjackiej czy magisterskiej.
Już maturzyści mają po dziurki w nosie układania bibliografii do prezentacji maturalnych – wiem, bo pracując przez kilka miesięcy w bibliotece licealnej uprzyjemniałam im mordęgę z wykazem źródeł i uczyłam zawiłości opisu bibliograficznego.
Materiały do zajęć gimnazjaliści kopiują ze stron internetowych i nie zastanawiają się szczególnie, kto jest autorem tych treści. Chcą czegoś – biorą. Jeżeli uczeń ma je do własnego użytku i korzysta z nich tylko na lekcji, nic się oczywiście nie dzieje, niedobrze tylko, że taki sposób bezrefleksyjnego korzystania ze źródeł utrwala mu błędne przekonanie, że tak można zawsze, i ze wszystkim.
Otóż nie można – kwestię tę normalizuje ustawa z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych, która szczegółowo określa, na jakich zasadach można korzystać z wszelkich wytworów pracy intelektualnej innych ludzi.
Na prawo cytatu, które wynika z powyższej ustawy byłam tak uwrażliwiana podczas studiów, że przy pisaniu pracy magisterskiej dostawałam niemalże choroby cytowania, i doszłam do momentu, że chciałam brać w cudzysłów nawet pojedyncze słowa zaczerpnięte z tekstów, z którymi pracowałam. Masakra 🙂
Czytałam ostatnio bardzo ciekawy artykuł w jednym z czasopism dla bibliotekarzy. Tekst zrobił się jeszcze ciekawszy, kiedy dotarłam w nim do fragmentu brzmiącego dziwnie znajomo… Po sprawdzeniu okazało się, że autorka wykorzystała fragmenty mojego artykułu sprzed kilku lat – i nawet się o tym nie zająknęła w przypisach!
Dziwimy się uczniom i studentom, że bagatelizują kwestie praw autorskich i plagiat jest dla nich tak łatwy do przełknięcia jak obiad, a okazuje się, że pracownikom naukowym uniwersytetów publikującym teksty do czasopism przychodzi on z podobną łatwością…
Nie wiem, co kierowało autorką, która zataiła informację o korzystaniu z konkretnych źródeł przy tworzeniu artykułu. A może to ujma dla adiunkta, że w swoim tekście korzystał z artykułu tylko bibliotekarki szkolnej?…
Żeby tępić takie procedery, wypadałoby podawać do powszechnej wiadomości nazwisko plagiatora.
Przy okazji polecam zapoznanie się z ideą Copyleft – odwrotnością Copyright.