Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for the ‘Poradnioteka’ Category

Mieszkam w województwie śląskim, ale nie na Śląsku. Kiedy jestem na Mazurach i ktoś pyta, skąd przyjechałam, zawsze odpowiadam: z Zagłębia. Gdy uśmiech pytającego podchodzi uprzejmym zdziwieniem szybko dodaję: Dąbrowskiego. I wymieniam: Będzin, Dąbrowa, Sosnowiec. Ludzie mówią „aha”, ale nie jestem pewna, czy wiedzą, gdzie to jest. Gdybym tylko powiedziała, że niedaleko Katowic – usta od razu rozeszłyby im się w uśmiechu i kiwaliby głowami: a, no ze Śląska! A ja ze Śląska przecież nie jestem.

Ludzie ze Śląska i Zagłębia wiedzą jaka jest różnica. Wiedzą, gdzie każdy należy, gdzie przebiega granica, która oddziela przylegające do siebie, ale zawsze odrębne historycznie ziemie. Hanysy, gorole, gwara i jej wyraźny brak.

Magdalena Okraska „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”. Trzecia Strona 2018. Pod spodem kultowa „Legenda Zagłębia” i wspaniałe „Zagłębie, którego nie ma”

Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu Magdaleny Okraski (wyd. Trzecia Strona, 2018) próbuje zanurzyć się w tym, co zagłębiowskie. I chociaż ci, co mówią i piszą o Zagłębiu mają na myśli przede wszystkim Będzin, Czeladź, Dąbrowę Górniczą i Sosnowiec, to autorka przystaje na szersze postrzeganie granic Zagłębia, w którym jest też miejsce dla Zawiercia, gdzie mieszka.

W jej mieście byłam wiele razy – ale wyłącznie przejazdem. Obserwacje przez szybę samochodu potwierdzają, że jest dokładnie takie, jak opisuje Okraska: przeciętne, mdłe, nie przyciąga uwagi. Kiedyś tętniło życiem, a teraz zapada w letarg, regularnie opuszczane przez młodych. Czy można o takim Zawierciu ciekawie pisać? I właściwie po co?

Przyznaję, kupiłam książkę za względu na Będzin i miasta ościenne. Byłam jej ciekawa, bo mam słabość do literatury regionalnej. Chciałam ustawić ją na półce razem ze stareńką „Legendą Zagłębia” Jana Pierzchały (Wyd. Śląsk ,1962) i nowym, niezwykle ciekawym albumem Tomasza Kostro „Zagłębie, którego nie ma” (Księży Młyn, 2017). Ale autorka szybciutko przebiegła przez główne miasta zagłębiowskie (poświęciła im w sumie pół książki), uwagę skupiając na Zawierciu. Byłam trochę zawiedziona, więc odłożyłam  „Ziemię jałową”. Dobrze, że tylko na dwa dni, bo druga część to fascynująca opowieść o miejscu i ludziach zapomnianych. O miasteczku płynącym na fali przemysłowego flow, po którym nastąpił powolny odpływ w kierunku transformacji odbierającej ludziom pracę i nadzieję na dobre życie. I to właśnie im dedykowana jest książka.

Tekst Magdaleny Okraski to reportaż, a czyta się go jak powieść, nieważne, że bohater zbiorowy. Okazuje się, że można pięknie i zajmująco napisać o niepięknym Zawierciu. Te wycieczki w miejsca, w których kiedyś istniały fabryki, huty i zakłady, a gdzie teraz pod butami chrzęści tylko szkło i przemysłowe tereny anektuje bujna zieleń! Może kogoś te opowieści znużą, mnie akurat zafascynowały.

Dowiedziałam się też, że Halina Snopkiewicz, jedna z popularnych autorek młodzieżowych ubiegłego wieku, mieszkała właśnie w Zawierciu. Okraska przytacza jej zagmatwaną historię, czym zrobiła mi ochotę na ponowną lekturę „Słoneczników” i „Palladynów”.

Mam tylko dwa zastrzeżenie do tekstu dotyczącego Będzina. Na stronie 36 autorka pisze:  Przed wojną w Będzinie mieszkało ponad 30 tysięcy Żydów. Łatwo zweryfikować tę powtarzaną chętnie liczbę, wystarczy zajrzeć do monografii „Będzin 1358-2008” (Wyd. Muzeum Zagłębia, 2008) – w tomie trzecim zamieszczono odpowiednie dane, powtórzone zresztą w Wikipedii w haśle „Historia Będzina”. To ostatecznie rozstrzyga wątpliwości – przed wojną w Będzinie mieszkało niecałe 22 tysiące Żydów.

Tabela z rozdziału: Ryszard Kaczmarek „Będzin podczas II wojny światowej (1939-1945)”. W: „Będzin 1358-2008”, t. 3, „Od rozbiorów do współczesności”, red. nauk. Anna Glimos-Nadgórska. Będzin 2008.

Jest też druga informacja:  Na wzgórzu zamkowym zachował się kirkut. Jest i synagoga (…) A przecież żadnej synagogi na będzińskim Wzgórzu Zamkowym nie ma, jest tylko obelisk, który upamiętnia jej istnienie i tragiczny koniec 9 września 1939 r.

Niedawno byłam w zakładzie szklarskim w Będzinie, który od lat mieści się na ulicy Modrzejowskiej. Ciekawe czy jego właściciele wiedzą, że zdjęcie ich charakterystycznego szyldu umieszczono zarówno wewnątrz, jak i na tylnej okładce książki opowiadającej o Zagłębiu?

***

A jak dawniej wyglądało Zagłębie opisał i zilustrował archiwalnymi zdjęciami Tomasz Kostro w bardzo ciekawym albumie „Zagłębie, którego nie ma”, o którym wspomniałam wyżej.

Read Full Post »

Dawno temu, kiedy miałam jeszcze niskie biurko biblioteczne, uczniowie siadywali po jego drugiej stronie i obserwowali jak okładam książki w folię. Niektórzy włączali stopery i mierzyli, ile czasu zajmuje mi obłożenie jednej. Mówili: muszę zapamiętać jak to się robi i obłożę sobie wszystkie podręczniki! Później przychodzili pokazać efekty swojej pracy.

Z myślą tego nagrania nosiłam się więc już od lat. Rok temu nagrałam filmik, ale dopiero teraz dokończyłam montaż instrukcji mojego sposobu na wykonanie okładki foliowej dla książki.

Uprzedzam pytania: nie, żadna książka nie została nigdy uszkodzona przy nacinaniu folii. Lata wprawy. 😉

Ten dziwny czas, kiedy bibliotekarze są w pracy, ale uczniów brak, będzie może okazją do nadrobienia zaległości okładkowych.

Voilà!

A tutaj można podejrzeć, jak dawno temu wyglądało to stare biurko i podglądający moją pracę ;-).

Read Full Post »

W czasie zamknięcia bibliotek, szkół i instytucji kultury ich działalność przeniosła się do internetu. Chcąc pozostać w kontakcie ze swoimi odbiorcami wiele osób zaczęło nagrywać czytane fragmenty książek, a nagrania te umieszczać np. na You Tube, gdzie są dostępne dla wszystkich.

Ustawa o prawie autorskim chroni dzieło twórcy do 70 lat po jego śmierci – jak interpretować te przepisy w kontekście publikowanych filmików? Można nagrywać i publikować te utwory? Nie można?

Po lekturze Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych sprawa wydaje się oczywista – można pod pewnymi warunkami.

Moja interpretacja zapisów tej ustawy nie byłaby dla nikogo wiążąca, dlatego o opinię poprosiłam Bibliotekę Narodową – odpowiedź nadeszła z Pracowni Praw Autorskich tejże. Wyraźnie podkreślono w niej jednak, że prezentowane stanowisko ma charakter ogólny i nie może być traktowane jako porada prawna. Otrzymane wyjaśnienia potwierdziły jednak moje rozumienie Ustawy o prawie autorskim w zakresie omawianego tematu.

Otóż czytanie książki na głos w rozumieniu przepisów tej Ustawy można uznać za wykonanie artystyczne, natomiast utrwalenie i publiczne udostępnienie takiego utworu stanowi jego rozpowszechnienie, a więc korzystanie z niego w rozumieniu Ustawy.

Możemy czytać i zamieszczać filmy z takimi nagraniami tylko wtedy, kiedy autorskie prawa majątkowe do wykonywanego utworu wygasły (rozdział 4 Ustawy – Czas trwania autorskich praw majątkowych).

Jeżeli czytany na głos utwór pozostaje przedmiotem niewygasłych autorskich praw majątkowych (nie upłynęło 70 lat od śmierci twórcy, współtwórcy lub od śmierci tłumacza książki z języka obcego) wymagane jest uzyskanie zgody podmiotu, któremu te autorskie prawa majątkowe służą.

Potwierdzeniem powyższego może być dyskusja, którą znalazłam na forum prawnym:

https://forumprawne.org/prawo-autorskie/668238-czytanie-ksiazek-publicznie-na-kanale-youtube.html

Podsumowując:
Możemy udostępniać w sieci filmiki, w których czytamy książki, ale tylko wtedy, jeżeli książki te są na wolnych licencjach lub w domenie publicznej (np. teksty ze strony Wolne Lektury), to znaczy minęło 70 lat od śmierci twórcy (autora, współautora, tłumacza). Jeżeli powyższe warunki nie zostały spełnione – tylko za zgodą autora lub spadkobiercy praw autorskich (w niektórych wypadkach wydawnictwa – wg art. 99 Ustawy).

Jak mówią: ignorantia legis non excusat (łac. nieznajomość prawa nie jest usprawiedliwieniem) warto więc przytoczyć jeszcze art. 116. 1 Ustawy:

Kto bez uprawnienia rozpowszechnia cudzy utwór (…) w postaci opracowania, artystycznego wykonania, (…) podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

Read Full Post »

Z rozmysłem nie czytałam żadnych recenzji o „Nie ma”, chociaż wiele pchało mi się na ekran jesienią. Chciałam połknąć ją bez klucza. Na tę książkę tak wielu miało chrapkę, że nie udało mi się kupić jej na krakowskich Targach Książki, bo zabrakło egzemplarzy. Obserwowałam tylko szczęśliwców, dla których „Nie ma” starczyło, i z ważnymi minami stali w długiej kolejce po autograf Mariusza Szczygła.

Targi Książki w Krakowie. Mariusz Szczygieł podpisuje „Nie ma” (29.10.2018)

Czekałam na nią aż do teraz, kiedy nadeszła z tysiącem książek od Empiku. Dzięki temu skończyłam lekturę w dogasającym słońcu lutego zwiastującym niedaleką wiosnę, co oczywiście wpływa na mój odbiór. Przekornie optymistyczny, bo wspólny wszystkim opowieściom BRAK postrzegam jako możliwość wypełnienia pustki nowym, początkiem drogi, którą to „nie ma” wyzwala.

Te teksty są wyjątkowe i trudno o nich zapomnieć, bo uwierają jak drzazgi pod paznokciami. Może to dlatego, że słowa Szczygła nadpisują myśli. A czynność ta, jak wiadomo, jest nieodwracalna. I jeszcze przez język – chociaż reporterski, to soczysty, którego największą ozdobą jest brak ozdobników i prawda słowa. Taki Szczygłowy z domieszką porad Hanny Krall, które autor przytacza wprost w tekście i od razu eksperymentuje, czy działają.

Czy to nie mistrzostwo, żeby tak opisać słynną modernistyczną willę Müllerów z Pragi, że kiedy po lekturze rozdziału człowiek gogluje sobie, jak naprawdę wyglądają jej wnętrza – czuje się lekko rozczarowany? Bo wyobraźnia wiedziona opisem wyniosła ją niemal do rangi pałacu, a tu rzeczywistość prozaiczniejsza, niż proza „Nie ma”.

Drażniło mnie zawsze, kiedy autor – narrator zwraca się do swojego czytelnika bezpośrednio w tekście, bo to tak dziwne, jakby aktor grający w filmie nieoczekiwanie popatrzył wprost w obiektyw i zapytał: hej, widzu, dobrze to zagrałem? A tu proszę, uśmiałam się setnie, bo Mariusz Szczygieł w rozdziale o swoim ojcu w Pradze,  kiedy mowa o światowych czeskich przebojach, pisze nagle: „Oj, nie zauważyliście? Czytamy w-o-l-n-i-e-j!  Powiedziałem: światowe czeskie przeboje (…)” Okazuje się więc, że chodziło o jakość tego rozwiązania. Można? Można.

Urzeka mnie pomysł, żeby z NIE MA zrobić znak towarowy, pisząc te słowa wersalikami, na czerwono i w górnym indeksie. Dzięki temu autor podniósł dwa wyrazy oznaczające niebyt do rangi czegoś, co istnieje i powinno być objęte szczególną ochroną.

Tytuł książki czytam dwojako: jako wspólny mianownik umieszczonych w książce teksów, ale również jako wprowadzenie do zbiorowej świadomości wiedzy o tym, czego do tej pory tam nie było – czeskiej poetki Violi Fischerovej, ojca pisarza Jerzego Szczygła, artysty od specyficznych rzeźb w dziwnych miejscach Tomasza Górnickiego, pewnej optymistycznej Ewy, co rozpisała swoje życie w tabelkach Excel czy sióstr Wicher, literatek, które zmieniły po wojnie nazwisko.

Z tego szeregu wyłamuje się tylko tekst o Ewie T., który zbyt dobrze pamiętam z publikacji w „Dużym Formacie”, i którego ponowna lektura była udręką.

Książka pełna jest smaczków, klimatów znajomych, tylko w innym anturażu – Mariusz Szczygieł pisze o węgierskim sklepie z rzeczami po zmarłych, gdzie m.in pełno starych zdjęć. Na takie same trafiałam w antykwariatach belgijskiego miasteczka książek – Redu. Też wzbudzały we mnie ciekawość pomieszaną z niechęcią.

W tym sklepie autor kupił kartę pocztową, której treść przytacza w książce. I tak unieśmiertelnia zwykłe słowa kogoś, kto, jeżeli w ogóle o tym pomyślał to raczej, że prędzej wyblakną albo zgniją z niepotrzebnymi szpargałami, niż że w XXI wieku przeczytają je tysiące Polaków.

Jestem wdzięczna Mariuszowi Szczygłowi za wspaniały rozdział o Ludwice i Zofii Woźnickich – zapomnianych dziś pisarkach, bliźniaczkach, opiekunkach młodych braci Kaczyńskich. Ludwika jest między innymi autorką „Czarki” – książki dla młodzieży, która wyłoniona z grupy książek do tej pory mi obojętnych zyskuje nagle nowy status: do przeczytania. Tak się wraca książki do łask.

Trafiając na rozdział o ubytkowaniu (będący wstępem do historii Woźnickich) smutno się uśmiechnęłam. Mowa w nim o tym, czego bibliotekarz nie lubi, a musi robić – decydować, które książki nie zasługują już więcej na zagłębienie się w rękach czytelnika, bo poddane zostaną selekcji i trafią na makulaturę. (Póki co nasze gimnazjalne „Czarki” oparły się selekcji, bo jeszcze na długo przed tekstem Mariusza Szczygła wiedziałam, że raczej nie powinnam ich ubytkować.)

Książki Ludwiki Woźnickiej w naszej biblio.

„Nie ma” jest również książką bardzo osobistą – i nie chodzi mi akurat o obecność na jej kartach posiadacza kapelusza z Sardynii, artysty malarza pokojowego – ojca autora. Są w niej odważne i intymne wyznania, bo chociaż Mariusz Szczygieł unika narracji w pierwszej osobie, to wyznawcy jego twórczości bez trudu odkryją, kiedy pisze o sobie.

Zgodnie z upomnieniem autora starałam się czytać w-o-l-n-i-e-j. Niuchy znakomitych, pachnących nowością opowieści czynione między rozdziałami z nosem przy zszyciu spowalniały trochę lekturę 332 stron z bezszeryfową czcionką. Nie pamiętam, bym po skończeniu jakiejś książki od razu chciała czytać ją jeszcze raz. A „Nie ma” chcę.

Podczas ŚFN w Katowicach autor powiedział, że odzew czytelników na „Nie ma” jest dwojaki: „wspaniała” oraz „do kitu”. Zaintrygowana liczyłam więc na możliwość zmiany w podejściu do twórczości Mariusza Szczygła. W końcu ileż można autora uwielbiać i spijać każde jego słowo z poniedziałkowych felietonów w DF?

Niestety, o zmianie nastawienia mowy nie ma. NIE MA.

Read Full Post »

Jak przyciągnąć do biblioteki uczniów? Kupić im to, co chcieliby przeczytać. Pierwszoklasiści zamówili u mnie książkę Macieja Frączyka „Zeznania niekrytego krytyka” (Zielona Sowa, 2012). Wczoraj nadeszła przesyłka.

To obecnie najbardziej rozchwytywana książka w naszej biblio.

To obecnie najbardziej rozchwytywana książka w naszej biblio.

Najpierw przeczytałam ja – żeby wiedzieć, czego pragnie młodzież. Jak dobrze, że uczniowie czasami polecą coś, czego pewnie sama nie kupiłabym, a akurat powinnam.

Autor od 4 lat prowadzi na You Tube własny kanał (sprawdź tutaj), który notuje milionową liczbę odsłon. W humorystyczny sposób recenzuje tam filmy, książki, programy komputerowe i reklamy.  Jest pasjonatem tego, co robi:

Traktuję swoje pajacowanie śmiertelnie poważnie. Misyjnie wręcz. Zawsze podziwiałem ludzi, których „projektem życia” było rozbawianie innych.

Pytam gimnazjalistów, dlaczego lubią Niekrytego. Mówią zgodnym chórem: bo jest taki śmieszny! (Oraz: ma pomysł, fajny gościu i nieźle to realizuje.) Panie Frączyk – good job! 😉

Jego książka to doskonała lektura dla młodzieży – idol tłumaczy to, co ciągle usiłują przekazać im rodzice, nauczyciele – ale często nie znajdują odpowiedniego języka. Zamiast tego – zaczynają nieśmiertelne „nie możesz/musisz/kiedy ja byłem w twoim wieku…”, czego oczywiście nikt nie chce słuchać.

A Niekryty np. tak pisze o wulgaryzmach (nie stroni od nich w swoich filmikach – wypikane!):

(…) Przez pewien (…) czas byłem nauczycielem angielskiego (…). Za przekleństwa nie rozstawiałem nikogo po kątach, nie prosiłem do siebie rodziców (…). Zamiast tego za każde „bubu” należało przygotować jedno „mądre słowo”, wyjaśnić jego znaczenie i zastosowanie. (…) Musiałem udawać, że mam rozwolnienie, żeby iść do toalety i zapłakać rzewnie ze wzruszenia, gdy jeden z moich niesubordynowanych padawanów zamiast „Ale pier…isz”, powiedział do kolegi ”Ale gadasz androny”.

ZNK_Pulp _Fiction

Gdyby wulgaryzmy zastąpić „cywilizowanymi” słowami tak wyglądałyby dialogi we „Wściekłych psach” Quentina Tarantino. – M. Frączyk „Zeznania Niekrytego Krytyka”, il. Virus Group.

A tak o wykorzystaniu jedynej szansy (życia):

Przychodzisz na świat, rozbrzmiewa gong i walka się rozpoczyna, chociaż nawet nie jesteś tego świadom. Zaczynasz z pozycji totalnego kretyna i tylko od ciebie zależy, czy zostaniesz nim do chwili, kiedy włożą cię w drewniane pudło i zasypią ziemią.

 O ciekawości świata i lenistwie:

Dwadzieścia lat żyjemy w jednym miejscu, a nawet nie wiemy, co takiego zrobił ten facet, którego nazwiskiem ochrzczono naszą ulicę. Kiedyś trzeba było mieć sporo determinacji i ciekawości, żeby się tego dowiedzieć, dziś wystarczą dwie sekundy. Mimo to nie chce nam się.

O oszczędzaniu:

Ludzie mówią dookoła – odkładaj na przyszłość. Lokatę załóż. Oszczędzaj, zamiast wydawać. Aha. W momencie, kiedy mam czas i power na inwestowanie w siebie, powinienem wciąż żreć zupki chińskie i zrezygnować chociażby z książki (te mendy są dopiero drogie), aby na starość mieć z czego zapłacić za prąd?

 I o wyborze drogi życiowej:

Nie chcesz się uczyć, bo jesteś do tego zmuszany. Sprzeciwiasz się, bo myślisz, że wiesz lepiej. (…) Gdybym mógł wsiąść teraz DeLoreana z „Powrotu do przyszłości”, odnalazł siebie z czasów młodości, zdzielił kijem przez łeb i powiedział coś w stylu:

Ty debilu. Jesteś w wieku, w którym twój mózg może dosłownie chłonąć świat. To jedyny czas w życiu, kiedy możesz popełniać błędy bez ponoszenia poważnych konsekwencji. (…) Próbuj różnych rzeczy. Pisz, rysuj, kręć filmy na YT, wszystko jedno. (…) Im więcej rzeczy spróbujesz, tym większa szansa, że wreszcie trafisz  na coś, co sprawia ci radochę i jesteś w tym niezły. Nie musisz być najlepszy we wszystkim i nie będziesz. (…) To poszukiwanie powinno być najważniejsze dla ciebie w tym wieku. Ja naprawdę wiem, jak to wygląda – idziesz do szkoły, bo musisz, uczysz się, bo musisz, odbębniasz, co masz do odbębnienia i w ramach zadośćuczynienia za swój ciężki, niewolniczy los marnujesz resztę czasu, patrząc tępo w ekran telewizora, komputera albo telefonu. (…) Dziś mam najpopularniejszy kanał na polskim YT, sklep z koszulkami, księgarnię internetową. Każdy z produkowanych w tym roku filmów łamie barierę miliona odsłon. (…) Zadzwonili do mnie z Radia Zet, bo chcieli, żebym robił to, co robię, także dla nich. (…) Myślisz, że byłbym w stanie to zrobić, gdybym od trzynastego roku życia nie tłukł recenzji gier i filmów? Gdybym nie miał w szufladzie sterty nigdy nie publikowanych scenariuszy, felietonów, opowiadań?

Ten rozdział kseruję i będę czytała go gimnazjalistom przy nadarzających się okazjach. Dodatkowa odbitka będzie potrzebna, bo książka właśnie rusza w świat i raczej tam zabawi. Kiedy leżała na biurku podczas wpisywania do inwentarza nie było ucznia, który – zobaczywszy – nie wyraził chęci wypożyczenia. Zapisy do kolejki trwają, a ja puszczam „Zaznania Niekrytego Krytyka” w obieg. 🙂

PS 1. W książce jest też wzmianka o naszym przybytku – hmmm, taka: „Ukradłem kiedyś książkę Kinga z biblioteki szkolnej, bo nie mogłem jej znaleźć w żadnej księgarni.” Nawet nie próbujcie!!!

PS 2.:

z makulatury_2

Read Full Post »

Wczorajsza data (12.12.12) miała podobno niezwykłą moc (wzmocnioną dodatkowo o godz. 12.12).

Właśnie ten termin na promocję swojej świeżutkiej płyty „Narodzenie” wybrali – znani mi osobiście – „Panie i Panowie„, o których już tutaj pisałam.

Do sieci wrzucili kolędy, ale jakie! Nagrane bez instrumentów, bo „Panie i Panowie” to grupa wokalna.

Posłuchajcie i nastrójcie się przedświątecznie. Zwiastun płyty:

A tutaj znany kawałek z dzwonkami – aż dziw, że w ogóle nie brały udziału w nagraniu!

Od wczoraj wysłuchałam go już kilka razy, a dziś skontruję sobie w tym rytmie (czytaj: dosyć szybko – no i z „Paniami i Panami” ;-)).  Byle do Świąt!

Aktualizacja z dnia 17. grudnia 2012 r.:

„Panie i Panowie” są związani z biblioteką bardziej, niż by się wydawało! 😉

Dziś dali koncert w Bibliotece Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, o której zresztą też tutaj wspomniałam.

Zaśpiewali przepięknie kolędy ze swojej płyty „Narodzenie”:

PiP01

PiP03

PiP02

Read Full Post »

Takich miejsc jest na świecie coraz więcej: muzeów, gdzie zbędne są filcowe bambosze, a eksponatów nie odgrodzono od zwiedzających sznurem zakończonym złotymi końcówkami. Tam, gdzie byłam w ubiegłą niedzielę, można wszystkiego dotykać, próbować, eksperymentować (a może nawet zepsuć), bo to nietypowe muzeum edukacyjne.

Oczywiście chodzi mi o Centrum Nauki „Kopernik” w Warszawie, które otwarto dla publiczności w listopadzie 2010 r., i od tamtej pory przeżywa nieustające oblężenie.

Kolejki ciągną się przed wejściem jak węże, i to bez względu na godzinę i porę roku. W niedzielę „Kopernika” otwierano o 10.00. Byłam tam kilka minut wcześniej, a i tak do chwili, kiedy dotarłam do kasy i dostałam kartę wstępu upłynęła ponad godzina!!!

To tylko część niedzielnej kolejki do Centrum Nauki. Po godzinie jej długość była dokładnie taka sama.

Nie opiszę tutaj wszystkiego, co zobaczyłam i czego doświadczyłam w CNK, wybiorę tylko te rzeczy, które najbardziej mnie zaciekawiły. Oto wybór z setek zdjęć, które zrobiłam podczas 6-godzinnej wizyty… Wydaje się, że 6 godzin to dużo, ale i tak nie zobaczyłam połowy rzeczy! Jedno jest więc pewne: na pewno tam wrócę!

Naprzeciw kas stoi robot, który – aby umilić życie oczekującym w kolejkach – gestykuluje, mruga, śpiewa i mówi. Cytuje m.in. znane kawałki z kultowych seriali: Panie, tu nie jest salon damsko-męski! Tu jest kiosk ruchu! Ja tu mięso mam!

Widok z pierwszego piętra. Wahadło francuskiego astronoma Foucaulta, który w 1851 r. dowiódł przy jego pomocy, że Ziemia kręci się wokół własnej osi.

Kiedy dwie osoby na dole ciągną za sznurki, u góry tworzy się wielka ściana mydlana. Jeżeli ktoś dmuchnie w nią na górze – udaje się puścić olbrzymią bańkę.

W CNK równie dobrze bawią się mali i duzi.

Braciszek za pomocą dźwigni urządzi zaraz siostrze łoże fakira. Tutaj na własnej skórze można przekonać się, że leżenie na drewnianym piłeczkach jest bardziej niewygodne, niż na łożu z gwoździ.

W czole robota zainstalowano kamerkę. Dzięki temu Feliks naśladuje mimikę twarzy tego, kto przed nim stroi miny.

A tutaj już znajome klimaty 😉 W galerii „Strefa Światła” (dla amatorów zagadek kryminalnych) znajduje się m.in. willa złoczyńcy, Arseniusza Crona, a w niej – jego biblioteka z popiersiem ukochanej żony Aurory.

W tej samej „Strefie światła” znajdziemy jeden z najpopularniejszych tutaj eksponatów – pokój, który wymyślił w 1934 r. amerykański okulista,  Adelbert Ames. Z zewnątrz pokój wygląda normalnie, ale w rzeczywistości pomieszczenie ma kształt trapezu, a ściany, podłoga i sufit ustawione są  skośnie. Tak uzyskano perspektywę, dzięki której osoby stojące po lewej wydają nam się małe, a po prawej – nienaturalnie duże. Wypróbowałam to na sobie 😉

Ja i mała i ja duża 😉

Na wystawie „Re:Generacja” znalazłam coś, co przydałoby się do przeprowadzanych przeze mnie lekcji o cenzurze (przy okazji wystawy o zakazanych książkach). Tutaj można było wczuć się w rolę cenzora i samemu poprawić nieprawomyślne teksty.

Na wystawie „Korzenie cywilizacji” można było obejrzeć trójwymiarowy Kamień z Rosetty, który umożliwił naukowcom odczytanie hieroglifów, czyli „świętych znaków” (dzięki temu, że napisy były umieszczone także w języku greckim i egipskim). Oryginalny Kamień jest z bazaltu, ma 114 cm wysokości, 72 cm szerokości i 30 cm grubości; waży 762 kg. Jest przechowywany w British Museum w Londynie.

Obok Kamienia z Rosetty znajduje się maszyna, która tłumaczy tekst na hieroglify. Tak przetłumaczyła wpisany przeze mnie wyraz „biblioteka”:

Przy tej postaci zabawiłam dłużej – to Elektrybałt, postać, którą wymyślił Stanisław Lem. Ten elektroniczny poeta trzyma w ręku „książkę”, w której wybieramy, jaki wiersz ma nam wymyślić, a potem wyrecytować. Możemy wskazać m.in. sonet, limeryk czy balladę, a potem zainspirować, wskazując mu słowa, których ma użyć.

Oczywiście byłam bardzo monotematyczna i z uporem wpisywałam: bibliotekarz, księgozbiór, bibliofil. Efektem pracy poety było m.in. takie piękne haiku, które na zdjęciu wyszło nieostro, dlatego je przepisuję:

Książka znów boli

Poranek nabiera barw

Tańczę w ciemności

To pozostałe wiersze, które stworzył dla mnie Elektrybałt:

Epitafium.

Limeryk.

Haiku.

A to prawdziwa rewelacja – mindball: na tym urządzeniu można zmierzyć się w pojedynku umysłów. Na środku stolika leży kulka. Dwie osoby zakładają na głowę opaskę, która rejestruje intensywność ich fal mózgowych. Ten, kto ma spokojniejsze myśli lub potrafi je wytłumić, wbija przeciwnikowi piłeczkę do bramki. Ja poniosłam w tym pojedynku sromotną klęskę, bo mam tysiąc myśli na minutę;-), a wiadomo, jak trudno jest nagle, na zawołanie, nie myśleć o niczym.

I już ostatni eksponat, który znajduje się w galerii „Człowiek i środowisko”. Można siłować się z maszyną, wybierając wcześniej odpowiedni dla swoich możliwości poziom: słabeusz, początkujący, twardziel, siłacz i mistrz. Zrobiłam to zdjęcie z myślą o przychodzących do biblio uczniach, którzy używają czasami stołów czytelni, jako miejsc do pojedynków na rękę…

Read Full Post »

Podczas weekendowej podróży do Wrocławia nadrabiałam zaległości i czytałam „Duży Format” sprzed tygodnia (z 6 września), w którym Krzysztof Varga wspominał z rozrzewnieniem wakacyjne wojaże po muzeach francuskich pisarzy, a szczególnie jednego, związanego nierozerwalnie z jego młodością – Julisza Verne’a. W tym właśnie muzeum w Amiens wielkie wrażenie zrobiło na Vardze to, co usłyszał w jednym z pokoi – a mianowicie dźwięk wiecznego pióra sunącego po papierze.

Tak, czytając te sugestywne opisy autora felietonu i ja uszami wyobraźni 🙂 usłyszałam ten dźwięk i pozazdrościłam mu takich zachwytów. A ponieważ życie lubi nas zaskakiwać i sprawiać nam od czasu do czasu małe niespodzianki, powinnam przynajmniej się spodziewać, że i ja z każdym słowem czytanego tekstu mogę zbliżać się do podobnego muzeum, gdzie już na własne uszy usłyszę dźwięk podobny. A nie spodziewałam się.

A było to tak:

Na rynku we Wrocławiu usiadłam zupełnie przypadkowo naprzeciw tego budynku, który nazywa się Kamienicą pod Złotym Słońcem, nad którym pieczę przejął teraz Zakład Narodowy im. Ossolińskich:

Kiedy podniosłam wzrok, na pierwszym piętrze dojrzałam informację, że mieści się tam wystawa dotycząca historii rękopisu „Pana Tadeusza”. Całkiem niedawno, w dniu moich odwiedzin na Targach Książki w Katowicach, odbywało się narodowe czytanie naszej epopei. Nic tutaj wtedy nie napisałam, postanowiłam więc nadrobić zaległości i odwiedzić wystawę.

Już w pasażu zachwyciłam się tym, jak odnowiono to miejsce – zaaranżowano go podobno na wzór uliczki Rue Saint Nicolas d’Antin z Paryża, gdzie Mickiewicz rozpoczynał pracę nad dziełem.

Później, kiedy już opuszczałam wystawę, jeden z panów ochroniarzy zapytał, czy jestem z Wrocławia, a kiedy zaprzeczyłam, kazał spojrzeć mi w dół za barierkę. Oto, co tam zobaczyłam:

Jak się okazuje (i o czym nie wszyscy wiedzą) to, co poniżej parteru, to wcale nie piwnica, a poziom wrocławskiego rynku z okresu średniowiecza. Był niższy od obecnego o ponad 2,70 m!

A teraz wracamy do wystawy, która zaczyna się już na parterze, gdzie można obejrzeć ekspozycję nawiązującą do polowania (I księga: „Gospodarstwo”) – jest tam skóra z niedźwiedzia, broń myśliwska i trofea. Już teraz przepraszam Was za jakość zdjęć, ale wiadomo – w muzeach nie wolno używać flesza, więc trudno zrobić dobre zdjęcia, a dodajmy do tego jeszcze, że i obiektyw mojego aparatu wymaga już czyszczenia, bo jakiś paproch usadowił się na samym środku wewnątrz.

Na pierwszym piętrze ustawiono zegary, w tym XIX-wieczny zegar z pozytywką, który wygrywa melodię Mazurka Dąbrowskiego (dopiero od 1925 r. naszego hymnu narodowego). Kiedy tam weszłam, na podłodze zobaczyłam pojawiające się czasomierze i usłyszałam ich tykanie, a potem melodię z pozytywki, wiedziałam już, że wpadłam tam jakby wprost z felietonu Krzysztofa Vargi.

Wszędzie w tym muzeum było multimedialnie i w ogóle nie nużąco, jak to potrafi bywać w muzeach: dalej umieszczono animację dotyczącą „Pana Tadeusza”, potem była szafa, w której można było przejrzeć na ekranie strona po stronie rękopis dzieła. W tym pokoju pod oknem zaaranżowano też miejsce pracy Mickiewicza, a w stole pod szybą umieszczono rękopis „Pana Tadeusza” (wydaje mi się, że to faksymile, oryginał jest przechowywany w szkatule z mahoniu i kości słoniowej). To właśnie tam usłyszałam dźwięk, o którym wcześniej czytałam: odgłos pisania na papierze, przewracania kartek. Cudo!

Animacja w sali tańczących postaci. Po lewej klaruje się Zosia 😉

W starej szafie – nowoczesne sposoby przeglądania dawnych treści.

Tutaj było słychać skrzypienie pióra prowadzonego po papierze ręką pisarza.

Pod szkłem stolika – rękopis „Pana Tadeusza”.

Pierwsza strona rękopisu.

Były również kwiaty z ogródka Zosi.

Dzięki multimediom przywołano też klimat salonów, w których bawił Mickiewicz. W jednej z ram, zamiast obrazu wisiał ekran. Zwiedzający mogli przed nim stanąć, aby w złoconej ramie na tle takiego salonu ujrzeć… siebie! Obserwowałam chłopaka, który –  zachwycony efektem – przez kilka minut przybierał w tym obrazie różne pozy.

To ja – na salonach 😉

Na drugim piętrze znajduje się m.in. sala map, które obrazują najważniejsze wydarzenia polityczne w Europie na przełomie XVIII i XIX wieku i miejsca, które były istotne dla Mickiewicza. Jest też sala bohaterów narodowych, o których mowa w „Panu Tadeuszu” i sala z multimedialną mapą wydarzeń militarnych tamtego okresu.

Gwasz z wizerunkiem Tadeusza Kościuszki z XVIII wieku. Jak powiedział przyciszonym głosem ochroniarz – otoczony brylantami….

To, co zwiedziłam, to dopiero pierwsza odsłona ekspozycji – kolejna będzie poświęcona dalszym sześciu księgom „Pana Tadeusza”, a trzecia przedstawi losy rękopisu i recepcję dzieła.

W obiekcie pomyślano też o dzieciach – kiedy starsi idą zwiedzać wystawę, mogą zostawić swoje pociechy w specjalnej sali. Tam najmłodsi, na razie jeszcze na luzie, mają możliwość bawić się tą materią, którą zapewne później, w szkole średniej, będą katować ich nauczyciele polskiego 😉

Gdzie ten Mickiewicz?

Jeżeli będziecie we Wrocławiu – zajrzyjcie koniecznie do Muzeum „Pana Tadeusza” Zakładu Narodowego im. Ossolińskich – warto!

A to już ostatnie zdjęcia o humorystycznym podejściu do tematu – w korytarzach między piętrami:

Szlachta przy zamku…

I charty jakieś 😉

Read Full Post »

Jeszcze pod koniec kwietnia tego roku Jerzy Stuhr dokonywał w zeszycie, który podarowała mu córka Marianna, ostatnich zapisków, a już w połowie czerwca notatki z okresu choroby ukazały się drukiem w Wydawnictwie Literackim.

Podobno redaktor z wydawnictwa wiedziona przeczuciem sama zgłosiła się do aktora z prośbą o kontynuację współpracy (WL wydało w 2008 r. książkę „Stuhrowie. Historie rodzinne”). Notatki były już zaczęte, a aktor postanowił zakończyć je w momencie narodzin wnuczki, czyli córki Marianny – tej samej, która podsunęła ojcu zeszyt do zapisków, wiedząc, że najgorszą karą jest dla niego nicnierobienie. Zapisując pierwsze strony był przeświadczony, że będą to czytali tylko jego bliscy. Kiedy wiedział już, że wszystko to ujrzy jednak światło dzienne, zaczął – jak sam powiedział – troszczyć się o formę zapisu.

15 czerwca w Muzeum „Manggha” w Krakowie odbyła się promocja książki „Tak sobie myślę…”. Salę zapełnili przyjaciele, znajomi i wielbiciele Profesora, bo trzeba wiedzieć, że Jerzy Stuhr jest nie tylko aktorem i reżyserem, ale również profesorem zwyczajnym (czyli tym najwyższym w hierarchii). Wykłada na PWST w Krakowie i wydziałach tej uczelni, m.in. w Bytomiu. I to właśnie studenci z Bytomia przywitali go na początku spotkania z pieśnią na ustach 😉

Jerzy Stuhr witany brawami w Muzeum Manggha Krakowie. W tle zdjęcie z jego książki. Spotkanie prowadziła Aleksandra Pawlicka.

A to studenci z Bytomia, którzy mu zaraz potem zaśpiewali.

O jego walce z chorobą wiedział cały kraj – informowały o tym media, ukazały się też wywiady – ale dopiero wtedy, kiedy było już wiadomo, że walkę z rakiem udało mu się wygrać (sam podkreśla, że udało się póki co). W tym ciężkim dla siebie czasie Jerzy Stuhr otrzymał liczne dowody sympatii i ogromne wsparcie, co niewiarygodnie go wzmacniało. Były nawet zadziwiające deklaracje, takie jak ta od dzieci z kliniki hematologii: Jesteśmy dumne, że mamy taką samą chorobę, jak Pan Stuhr. To wszystko dawało mu taką wielką siłę, że myślał po prostu: Ja tych ludzi nie mogę zawieść, ja nie mogę umrzeć!!! – co było jednak ciężko wytłumaczyć lekarzom. 🙂 Bo ci, rozmawiając z pacjentem o chorobie, uderzają z reguły w pesymistyczne tony. Tak mówił o tym sam bohater wieczoru:

[youtube:http://youtu.be/XffT_k-NbIg%5D

Wszystko to działa też w drugą stronę. Aktor mówił, że ma teraz do zagrania najważniejszą rolę, jaką dostał od życia. Jest potrzebny ludziom, którzy sami cierpią tak, jak on, a jego choroba i zdrowienie dają siłę i nadzieję, jakiej nie mogą dać pacjentowi nawet lekarze.

Stuhr wspominał dziewczynę, która przyszła do niego w szpitalu po autograf. Podpisując się, aktor powiedział do niej zupełnie spontanicznie: wyzdrowiejesz! Następnego dnia pani doktor pytała, jak udało mu się tak diametralnie zmienić nastawienie tej młodej osoby do choroby? Podobno cała promienieje, chce brać leki, bo wie, że wyzdrowieje. Stuhr jej to powiedział! To wtedy aktor zaczął po raz pierwszy zastanawiać się nad tą specyficzną „mocą”, którą posiada.

Sam do swojej choroby podszedł bardzo rzeczowo: kiedy dowiedział się, co mu jest, przede wszystkim zapytał doktora, co trzeba robić, i do kiedy to potrwa. Po prostu postawił przed sobą zadanie, które zamierzał zrealizować.

Co w jego życiu zmieniła choroba? Ze słownika zniknęły niektóre wyrażenia, takie jak: na pewno, jestem przekonany, a zastąpiły je: mam nadzieję, chciałbym bardzo. Przede wszystkim jednak wzrosła radość z przeżywania dnia. Wzrósł mu czynnik tolerancji (np. na zacietrzewionych polityków), stara się też każdego zrozumieć. Sam podsumował, że zmienił się całkowicie, nastąpiła w nim jakby wymiana wszystkich komórek.

 Swoim „testem powrotu” Jerzy Stuhr chciałby uczynić występ w transmitowanym na żywo Teatrze Telewizji. Miałby to być spektakl, który wystawia Teatr Polonia, a przygotowany był na 40-lecie jego debiutu scenicznego. To „32 omdlenia” Antoniego Czechowa, gdzie występuje też Krystyna Janda i Ignacy Gogolewski. Jerzy Stuhr chciałby to zagrać przede wszystkim dla tych, którzy na siódmym piętrze onkologii w gliwickim szpitalu będą oglądali go w pidżamach, myśląc, że jeszcze niedawno i on był tam wśród nich. Dla nich właśnie będzie grał.

Wątek pidżamy pojawił się w opowieści Stuhra jeszcze raz. Otóż wiele lat wcześniej aktor leczył się w szpitalu kardiologicznym w Rabce. Potem kupił tam dom. Kiedy w czasie swoich późniejszych pobytów grywał tam w tenisa, lekarze masowo wysyłali pod kort swoich pacjentów „z serca”, aby popatrzyli, jak on gra. Mówili im przy tym: Idźcie popatrzeć, jak tam Stuhr teraz gra, a jeszcze niedawno leżał tutaj, gdzie i wy. Zazwyczaj było to koło południa, kiedy aktor, zmachany na korcie, spostrzegał w oddali, ciągnące grupkami, nieśmiało, postaci w pidżamach. Myślał: O, znowu lekarze wysłali tych z serca, żeby mnie sobie pooglądali! 🙂

Tak się więc jakoś składa, że aktor odgrywa, oprócz tych ról, jakie przypadły mu na ekranie i deskach teatrów, najważniejszą chyba rolę – taką, w której gra siebie samego. A w roli tej zachwyca szczególnie: nadzieja dla chorych i optymizm, którego im czasami brak.

Profesorowi Stuhrowi życzę, aby już nie stracił tej radości z życia, którą zyskał w ostatnich miesiącach!

Po spotkaniu ustawiły się dwie kolejki do autografów.

Można by przypuszczać, że podpisywanie ponad setki książek jest dosyć nużące, ale Pan Jerzy Stuhr powiedział mi, że to bardzo przyjemne 🙂

Read Full Post »

Euro już za chwilę,  a tymczasem w grze… biblioteka! Taki plakat (autorstwa Joanny Latały ) promuje tegoroczny, dziewiąty już Tydzień Bibliotek:

Ten tydzień to czas dla bibliotek w całej Polsce, żeby zagrać o nowych użytkowników i nie pozwolić zejść z murawy czytelniczej tym, co grają tam od dawna.

Jak co roku polecam gorąco ofertę Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sosnowcu, która  z Tygodniem Bibliotek rozpoczęła trwające aż do 6 czerwca VIII Sosnowieckie Dni Literatury. W tym roku oferta spotkań z pisarzami jest naprawdę bardzo ciekawa, czytelnicy będą mogli porozmawiać m.in. z:

Tadeuszem Sobolewskim, Marianem Pilotem, Joanną Bator, Martą Fox, Renatą Piątkowską, Michałem Witkowskim i wielu innymi.

Szczegółowy plan spotkań tutaj.

Read Full Post »

Older Posts »