Przyzwyczajona do kilkugodzinnego zazwyczaj snucia się po krakowskich Targach Książki, moją wizytę na Targach w Katowicach nazwałabym pośpieszną i raczej krótką. Mogłam pojechać tam dopiero w sobotę po pracy, bo odrabialiśmy przyszły poniedziałek, zyskując w ten sposób przedłużony weekend.

Nie zdążyłam więc na kilka spotkań z pisarzami, w których chciałam uczestniczyć – podchodząc do błyszczącego nowymi łuskami Spodka, na telebimie zewnętrznym zobaczyłam, że trwa spotkanie z Kazimierzem Kutzem. Za chwilę okazało się, że ma się już raczej ku końcowi.

Spotkanie z Kazimierzem Kutzem.

Taki prezent Kazimierz Kutz dostał od wdzięcznej za autograf czytelniczki...
Póki co, Targi Książki w Katowicach nie mogą równać się z tymi odbywającymi się w Krakowie czy Warszawie – w stolicy Śląska było zaledwie 70 wystawców, stosunkowo niedużo zwiedzających, co może być winą niezbyt intensywnej reklamy tej imprezy i – jak to bywa na początku – braku popularności, ale pewnie kiedyś się to zmieni.

Pomysł umieszczenia stoisk targowych na płycie hali sportowej, zamiast w otaczających ją holach, był rewelacyjny. Dzięki temu mogliśmy oglądać takie oto widoki targowe:

Widok z tyłu.

Widok po wejściu na halę. Ma się wrażenie, że za chwilę coś tu jeszcze wyląduje 🙂
W holu ulokowały się za to oblegane non stop stoiska z książkami mocno przecenionymi i w promocyjnych cenach. Takich tłumów nie widziałam przy żadnym wydawnictwie prezentującym się na płycie.

Tutaj ciągle był tłok.
Z czytelnikami spotkała się Marta Fox, autorka miejscowa, czyli ze Śląska, pisząca i dla młodzieży, i dla dorosłych. Pytana, dla jakiego czytelnika pisze jej się lepiej, odpowiedziała, że obecnie – dla dorosłych. Zaczynała tworzyć dla młodzieży, ale wynikło to niejako spontanicznie, bo pisała dla swoich dzieci. Była wtedy blisko ich problemów i blisko ich języka. Młodzież jest wybredna, a autor musi czytelnika uwieść. Może się to udać tylko wtedy, kiedy młodzi odnajdą w książce swoje problemy, opisywane dodatkowo ich językiem. I tu pojawia się pewien zgrzyt, bo gdyby nagrać dziś na dyktafon współczesny język uczniów, żeby użyć go potem w powieści, znajdowałyby się w niej same miejsca wykropkowane…

Po prawej Marta Fox, czyli jazzy babcia.
Przy okazji tematu słownictwa uczniów: wnuczek Marty Fox zapytał ją podobno, dlaczego chodzi z kijkami do lasu. – Bo chcę być taką „cool” babcią – odpowiedziała. – Babciu, teraz już nie mówi się „cool”, tylko „fresh” albo „jazzy”. To wiadomość dla tych, którzy chcą nadążyć za młodzieżowym slangiem. Prawdopodobny czas obowiązywania: może rok? Potem znowu „fresh” odejdzie do lamusa, a pojawią się inne, nowe określenia.
Marta Fox powiedziała też, że czytelnictwo młodzieży jest tak niskie, że jeżeli w całej klasie czytają trzy osoby – to jest to rewelacyjny wynik. Też tak myślę 😉
Pisarka mówiła, że najbliższa jej sercu jest bohaterka książki „Karolina XL”. Może dlatego, że jako osoba puszysta miała trudniejsze życie i musiała dokonywać trudniejszych wyborów? (Po tym zdaniu na widowni rozległy się oklaski). Przeciwwagą dla Karoliny jest bohaterka innej jej książki – Iza Anoreczka, której matka wymarzyła sobie, że jej córka zostanie modelką. „Anoreczka” jak „sikoreczka” – Fox wymyśliła takie zdrobnienie, żeby złagodzić wyraz pejoratywnego określenia „anorektyczka”.
Marta Fox prowadzi również bloga – mówiła, że w tym wypadku najważniejsza jest systematyczność. Jeżeli w tygodniu pojawiają się na nim 2 wpisy, to jest to rytm akuratny. Wspomniała przy okazji, że kiedyś opublikowała na nim historię sprzed 18 lat, kiedy to będąc przejazdem u koleżanki w Gdańsku, wyprała (jeszcze w pralce marki „Frania”) swoje rzeczy po podróży. Mąż koleżanki kategorycznie zaprotestował, żeby pranie wywiesić, mówiąc, że w niedzielę się u nich nie pierze. I Fox prania nie powiesiła. Blogowy wpis o praniu niewywieszonym przesłał swoim znajomym opisywany tam mąż i niedługo potem okazało się, że przeczytano go 16 ooo razy… A kiedy pisarka stara się i w pocie czoła pisze np. o książkach, ma dziennie około 150 wejść… Taaa… skądś to znam 😉
Potem było jeszcze spotkanie z Małgorzatą Szejnert, byłą reportażystką „Gazety Wyborczej”, obecnie autorką trzech książek: „Czarny ogród”, „Wyspa klucz”, „Dom żółwia. Zanzibar”. Jak powiedziała sama: to tryptyk, bo w każdej z nich opisuje… wyspę. W przypadku „Czarnego ogrodu” taką „wyspą” była dzielnica Katowic – Giszowiec. Bo poza pojęciem geograficznym, wyspa to również teren, który ma ograniczoną i poznawalną przestrzeń, sprzyjającą wewnętrznym napięciom. To, co dookoła wyspy, ma wpływ na nią, a sama wyspa pozwala drążyć informacje o ludziach i historii – w głąb. Wszystko to rzuca z kolei światło na to, co znajduje się poza terenem wysp.
Szejnert wyznała, że kocha reportaż, ale w jej książkach nie mamy do czynienia z jego czystą postacią. Sąsiaduje on tutaj z wywodami historycznymi, aczkolwiek pisarka stara się, żeby pozostać w kontakcie z rzeczywistością bieżącą. Szuka też w opowiadanej historii bohatera, poprzez którego chce tą historię przedstawić. I tak w najnowszej książce o Zanzibarze opisuje na przykład pochód niewolników, którzy nieśli ciało zmarłego Davida Livingstone’a 1500 km przez pustynię, aż do najbliższego portu, żeby odesłać ciało swojego obrońcy (L. walczył z niewolnictwem) statkiem do domu i umożliwić pochowanie go w miejscu, gdzie żył.
Są też polskie wątki: pani, która zajmowała się w Zanzibarze edukacją czarnych kobiet, a której ojciec miał przed wojną aptekę w Mysłowicach, czy polski poeta romantyczny, Henryk Jabłoński, który w XIX wieku był tam konsulem Francji.

Małgorzata Szejnert podpisuje swoją książkę.
Pisarka zdradziła też plany na przyszłość – chciałaby w końcu odpocząć, bo w ciągu ostatnich 6 lat napisała 3 grube książki, co według niej jest lekką przesadą. Nie wiem, jak długi to będzie odpoczynek, bo podobno w pociągu podczas podróży na Targi Kazimierz Kutz podsunął jej pomysł na kolejną książkę. Zdradziła tylko, że ma on związek ze Śląskiem Opolskim.
Zaciekawiła mnie odpowiedź Małgorzaty Szejnert na pytanie pewnego czytelnika: jakie znaczenie miała dla niej nagroda „Hanysy”, którą otrzymała przed laty po publikacji „Czarnego Ogrodu”? Okazało się, że to wyróżnienie było dla niej bardzo istotne, bo to ważna nagroda Ślązaków, a kiedy przyznają jej coś w Warszawie – nie ma poczucia, że dostaje nagrodę za uczciwość w podejściu do tematu…
Podczas Targów miałam też miłe spotkania z dwoma Agnieszkami. Pierwsza to koleżanka ze studiów, która pracuje teraz w bibliotece pedagogicznej w Rudzie Śląskiej, i którą serdecznie stąd pozdrawiam! 🙂
Druga Agnieszka to znajoma z czasów liceum, która razem z mężem napisała właśnie książkę o ich wspólnych podróżach, m.in. do Norwegii, Szwecji, Szkocji, Hiszpanii, Holandii, Danii, Nowej Zelandii. Ci zapaleni podróżnicy wydali ją własnym sumptem – jak piszą na swoim blogu – jako prezent na drugą rocznicę ślubu.

Agnieszka i Grzegorz ze swoim dziełem.
„Podróże małe i duże” Agnieszki i Grzegorza Prucia kupiłam do biblioteki – możecie poczytać więc o ich szalonych wyprawach. Autorzy mieszkają w Będzinie i twierdzą, że kochają to miasto. Ich książka zaczyna się tak:
Jest takie małe miejsce na Ziemi. Nazywa się Będzin. Jak każde miasteczko, wywołuje sprzeczne uczucia. Jest w nim wiele ciekawych miejsc, ale część niestety bardzo zaniedbanych. Momentami bywa urokliwie, a chwilami nie do zniesienia. Nie wiadomo dlaczego, akurat ono przyciągnęło do siebie dużo nietuzinkowych, utalentowanych ludzi, by… następnie ich od siebie odepchnąć (…). Nam też czasem bywa ciasno i szaro w Będzinie, ale nieodmiennie wracamy, bo dla nas to miejsce ma w sobie wiele ukrytego uroku. Poza tym tu są nasze korzenie i tu jesteśmy u siebie!
Może Wy, gimnazjaliści i absolwenci – dołączycie kiedyś do grona tych utalentowanych, którzy stąd nie wyjadą, tylko zrobią coś fajnego dla miasta? A potem sami napiszecie własną książkę?

Dedykację dla naszej biblioteki wpisuje Grzegorz. Nawet wtedy Agnieszka podróżuje... palcem po globusie 🙂
W Spodku trafiłam jeszcze na:

...harcerzy, którzy przyglądali się czerpaniu papieru na stoisku Art Papier.

...Koziołka Matołka - czyli statuetkę Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego, którą prezentowało dumnie Wydawnictwo Literatura. W tym roku przyznano mu ją za książkę Pawła Beręsewicza "Tajemnica człowieka z blizną".

...przeurocze kartki, które na stoisku Miejskiej Biblioteki Publicznej w Piekarach Śląskich można było dostać i wysłać za darmo!

...tajemniczych ludzi w kapeluszach promujących tajemniczą książkę na tajemniczym stoisku. Victor Orwellsky to podobno pseudonim czynnego polityka. Jakiego - to tajemnica.

...gotowych do ruchu w krainę gry RPG rycerzy na koniu i tych w niepełnym rynsztunku.

Stoisko Biblioteki Śląskiej - w gablocie bliskie memu sercu czasopismo"Guliwer". Chwalebne, że i sami wystawcy czynnie promują czytelnictwo 🙂

Na Targach spotkać można też było kobiety w dworskich strojach.
Kiedy wychodziłam już z Targów, bo właśnie spóźniałam się na umówioną wizytę do znajomych, spostrzegłam na lewo od wyjścia stoisko antykwariatu, które wcześniej dziwnym trafem przeoczyłam. Zdziwił mnie trochę widok wystawcy-antykwariusza, bo na Targach w Krakowie nigdy żadnego nie widziałam. A potem wcisnęłam się między osoby, które przeglądały tam upchane na półkach książki maści wszelakiej. I całe szczęście… Mój biblioteczny instynkt zawsze zaprowadzi mnie tam, gdzie ostatecznie powinnam się znaleźć.
Bo to stoisko należało do kogoś, komu warto poświęcić cały następny wpis na tym blogu. Albo i niejeden nawet…

Przywleczone z Targów.
Read Full Post »