Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘Nike’

Już dawno żadna książka nie porwała mnie tak jak ta. Może sprawił to bezpretensjonalny język tej wartkiej opowieści o ludziach na ziemiach, które tuż za miedzą, i którą tylko wyrywkowo znam. 

Reportaż o pobliskim Śląsku, pełen zapętleń historii i wątków polityczno-gospodarczych przecież nie powinien, a jednak wciągnął mnie jak w nastoletnich czasach indiańskie powieści Karola Maya. Nie wiem, czy z różnych powodów nie jest całkiem trafne porównanie. 

„Kajś” Zbigniewa Rokity na zdjęciach Nikiszowca z książki „Polskie regiony w Europie. Śląskie”, 2003. Fot. G. Celejewski, P. Komander.

Moje zaznajamianie się ze śląskością było powolne. Zaczęło się, kiedy miałam kilka lat i pewnego dnia wpisaliśmy do swojego słownika nowe “obce” słowa: hasiok i kreple (śmietnik i pączki). Bardzo cieszyła nas ich egzotyka, więc często je powtarzaliśmy.

Potem była długa przerwa, aż na studiach w Katowicach trafiłam do grona koleżanek pochodzących z Górnego Śląska. Przysłuchiwałam się kiedyś ich rozmowie, a słysząc zdanie “Ciepie sie jak wsza na kecie” odruchowo poprawiłam: “Chyba na kocie!” (“ciepie” zrozumiałam!). Wzbudziłam wtedy powszechną wesołość, a historyjka ta krąży jako anegdotka na corocznych spotkaniach u przyjaciół w Mysłowicach. Większość towarzystwa stanowią tam Ślązacy, więc prędzej czy później zawsze musi zostać przywołana ta nieporadność goroli w rozumieniu hanysowej godki. Do tego jeszcze musowo historia o “papendeklu” i mojej zagłębiowskiej rozkminie, co też to może znaczyć. 

Mało kto wie, że nadrabiam wpadki, bo mam doskonałego nauczyciela historii Śląska. Leo pochodzi z Chorzowa, znamy się co prawda ponad 20 lat, ale widujemy bardzo rzadko. Kiedy jednak już na siebie wpadniemy trzy czwarte rozmowy to jego opowieści o prawdziwej historii Śląska, i nie jest to z pewnością ta wersja historii, którą przyswoiliśmy w szkole. 

Gdybym nie znała opowieści Leona prawdopodobnie zaliczyłabym czytanie “Kajś” z otwartą ze zdziwienia buzią, a tak każde słowo usłyszane kiedyś od znajomego potwierdziło się w słowach spisanych przez Zbigniewa Rokitę.  

Odpowiednio wcześniej “przerobiłam” więc już takie kwestie jak dziadkowie i wujkowie w Wehrmachcie (teraz wiem, że dla Ślązaka taki dziadek to jak polski dziadek w AK), że w domu mówiło się po niemiecku, że między rodzinami zdarzały się niesnaski, bo np. matka pochodziła ze Ślązaków propolskich, a ojciec proniemieckich.  

Albo że w czasach komunizmu zabraniano uczniom w szkole używania języka śląskiego, a wcześniej polonizowano imiona i nazwiska niemieckie, które nie miały miejsca bytu w PRL. Że zniszczono, a potem wysadzono w powietrze, resztki wspaniałego zabytku – małego Wersalu (jak mówiono o pałacu w Świerklańcu). I to tylko dlatego, że jego właścicielem był górnośląski ród magnatów ziemskich i przemysłowych Henckel von Donnersmarck. O tym, że milczy się o śląskich laureatach nagród Nobla, że zbijano niemieckie inskrypcje na nagrobkach, pomnikach i tablicach. Leo czasami przysyłał zdjęcia takich, które – ocalałe – udało mu się sfotografować gdzieś w zapomnianych chaszczach.

Moje poznawanie historii Śląska polegało też na wyprawianiu się na dawne tereny graniczne i obserwacji, którą zalecał Leo: jak zmienia się pejzaż zabudowań, kiedy w Ordnung nagle wkracza chaos. I powrót – jak na cofniętej taśmie – znowu to samo, wszystko się zgadza: tu musiała wcześniej przebiegać granica, o której Leo mówił: Wjeżdżasz na kole, wyjeżdżasz na rowerze („koło” to po śląsku rower). Dobrze, że ciągle są ci, co o tej granicy pamiętają i uświadamiają na przykład pochodzącą zza tej granicy Zagłębiankę. 

Zresztą o Leo jest w “Kajś” pośrednio mowa. Zbigniew Rokita wspomina, że członkowie stowarzyszenia „Ślonsko Ferajna” sami zrzucili się na nową pamiątkową tablicę w Trójkącie Trzech Cesarzy, poprawiając słowo “zabory” na “państwa” (bo przecież Śląsk nigdy nie był pod zaborem). 

Fot. z Facebooka ŚLŌNSKŎ FERAJNA: https://www.facebook.com/SLONSKO.FERAJNA/photos/a.540246726028187.1073741826.249858495067013/540246986028161

Nasłuchałam się też o powstaniach śląskich, których historia jest o wiele bardziej skomplikowana, niż potrafiłaby to wyjaśnić najgrubsza publikacja na ten temat. Albo o polskim obozie Zgoda na terenie Świętochłowic, gdzie w 1945 roku dogorywali w męczarniach uznani za Niemców mieszkańcy Śląska – również dzieci, młodzież i kobiety. W ramach odwetu za wojnę.

Historia tych ziem przedstawiana Polakom miała trochę inny wydźwięk, bo był w tym jeden cel: przekonać resztę kraju, że Śląsk wrócił po II wojnie w granice Polski z ulgą i chęcią. Dawno temu Leo, a teraz Zbigniew Rokita potwierdzili, że wcale tak nie było. 

Wierzyć się nie chce, że zrobiliśmy Śląskowi to wszystko, co zrobiliśmy – ta historia przywodzi mi na myśl historię z innego kontynentu: białych Amerykanów pędzących za Indianami, że wrócę jeszcze do Karola Maya.

„Śląsk to kolonia Polski” – kiedy usłyszałam to po raz pierwszy odebrałam jak bajanie szaleńca. Autor potwierdza, że to my byliśmy szaleni, myśląc przez tyle lat inaczej. Śląską kulturę postanowiliśmy zgasić i spolszczyć.

Profesor Maria Szmeja, socjolożka z Akademii Górniczo-Hutniczej mówi w książce tak:

„Po pierwsze, Ślązacy są największa grupą, która wskazuje inną tożsamość niż polska, a wciąż nie została nawet oficjalnie uznana za mniejszość. Czy to z prawa czy z lewa, wszystkie rządy postępowały tak samo. Druga sprawa to to, jak narzuca się Ślązakom polską pamięć. To były odwieczne ziemie piastowskie i tak dalej, i tak dalej, jakby Piastowie mieli narodowość. Po trzecie, Ślązakom narzuca się język i kulturę, nie uznaje się ich własnego języka. Wokół Karaimów czy Tatarów, których jest garstka, skaczą wszyscy, a ignoruje się blisko osiemset pięćdziesiąt tysięcy Ślązaków. Na Śląsku zachodzi wymuszona asymilacja. (s. 272)

Opisana w “Kajś” historia jest nieoczywista i niejednorodna, będąc jednocześnie jak najbardziej oczywistą i jednoznaczną. Bo jak kilkakrotnie wspomina Zbigniew Rokita: To wszystko jest bardziej skomplikowane.  

Tak jak te drobiny o moim mieście, które wyłowiłam z tekstu. O Będzinie wspomina się w “Kajś” dwukrotnie. Pierwszy raz podczas rozmowy autora z mieszkańcem Góry św. Anny Reinhardem Wentzkim (w Polsce musowo: Franciszkiem Wenckim), który po wojnie musiał uciekać z rodzinnego Gleiwitz, i tak wspomina:  

“(…) dla większości gliwiczan Polska była krajem szmuglerskim. (…) Polacy to byli Ci, którzy ludzi wypędzili z mieszkań, okradli, zadzierali nosy i myśleli, że ich uczą kultury. Kulturträgerzy.  Pytam, czy nie chcieli jakoś walczyć o swoje. – Nie było siły, żeby wrócić do mieszkania i powiedzieć, że to jest moje. Panie. Po pierwsze, kompleks zwyciężonych był. Po drugie, ci ludzie to byli zdobywcy, nowi panowie. Tałatajstwo, nie ze Śląska, ale głównie z Będzina, z Dąbrowy, z Zagłębia. Przeciętny tamtejszy górnik czy hutnik chciał tu szabrować. (…) Od tych ludzi doświadczyliśmy najprzykrzejszych rzeczy. ” (s. 122)

A drugi raz o Będzinie jest tak:  

“W śląskich drwinach z Zagłębia, jak to z drwinami bywa, brakowało zawsze drugiej perspektywy. Jakby nikt nie chciał wczuć się w Zagłębiaków. A jak mieli się poczuć w takim Będzinie, gdy kilkadziesiąt lat temu Ślązacy wjeżdżali im do miasta w mundurach Wehrmachtu?” (s. 203-204)

Sami widzicie, że historie przygranicze nie są łatwe… 

Tę – wspaniale napisaną – musicie przeczytać! 

Zbigniew Rokita ze statuetką Nagrody Literackiej Nike 2021 za „Kajś”. Pisarz dostał również Nike czytelików. Fot. z relacji TVN 24.

Read Full Post »