Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Marzec 2012

Minął luty i jakoś nie miałam do tej pory okazji napisać o pewnej publikacji w ostatnim numerze „Poradnika bibliotekarza” (2/2012). Ale skoro w komentarzu na tym blogu pani Kasia napisała, że tekst się ukazał i mi go poleca 😉 – piszę więc.

Tekst w formacie pdf: tutaj.

„Biblioteka i taniec – historia dwóch pasji” to artykuł, który na potrzeby druku (zapewne z braku miejsca) połączono z moich dwóch tekstów i znacznie skrócono. Po tych poprawkach trochę cię w tym tekście zabrakło – napisała mi koleżanka po fachu, i ja też tak sądzę. A że miejsca ci na tym blogu dostatek, mogę umieścić tutaj bez skrótów oryginalny tekst o tym, jak to z moim bibliotekarstwem było. I dodać zdjęcia, które tę opowieść zilustrują.

Będzie to wcale nie bajka o tym, jak pewnej małej dziewczynce odbiło nagle na punkcie biblioteki…

Historia jednej pasji

Wszystko zaczęło się pewnego letniego dnia, bardzo dawno temu, kiedy moja starsza koleżanka zabrała mnie ze sobą do filii biblioteki miejskiej. Nie mogłam wtedy wiedzieć – mała, ośmioletnia dziewczynka – że ten dzień zadecyduje o moim późniejszym życiu. Kiedy weszłam do tamtej biblioteki zobaczyłam kolorowe napisy, barwne przegródki literowe między równiutko ustawionymi na regałach książkami, wzorowo prowadzoną kartotekę – po prostu wielką dbałość o każdy szczegół. Widziałam zaangażowanie bibliotekarki w to, co robi, i tak mnie to zachwyciło, że sama zaraziłam się miłością do pracy w bibliotece – od razu i nieodwołalnie, po tej pierwszej wizycie.

Wróciłam do domu i natychmiast wyciągnęłam z domowej biblioteczki wszystkie książki. Jakąś starą pieczątką, która służyła mi do zabawy, opieczętowałam je i nadałam im numery. A żeby wyglądało to bardziej serio, pamiętam, że zaczęłam numerację grubo powyżej tysiąca. Później wykorzystywałam pieczątkę z „Poczty dziecięcej”, na której zakleiłam plastrem słowo „Poczta”, a po odbiciu dopisywałam ręcznie „Biblio”. Przy pieczątce – wzorując się na wypożyczonej książce – wpisywałam ciąg przypadkowych cyferek, nie wiedząc wtedy oczywiście, co to UKD i sygnatura.

Przy następnej wizycie poprosiłam bibliotekarkę o jedną kartę książki, którą odtworzyłam potem w najdrobniejszych szczegółach. Przez najbliższe lata pocięłam w tym celu tony bloków technicznych i rysunkowych, które były wtedy, jak wiadomo, towarem raczej deficytowym.

Pierwszy inwentarz mojej biblioteki i robione przeze mnie karty.

Mamie oznajmiłam, że zostanę bibliotekarką, co przyjęła z pobłażliwością, która cechuje wszystkie matki słyszące deklaracje swoich dzieci dotyczące przyszłego zawodu (a zwłaszcza wtedy, kiedy dzieci te liczą tylko osiem wiosen!).

Mijały lata, a moje zaangażowanie w zabawę „w bibliotekę” nie zmalało – wręcz przeciwnie. Na każdej przerwie można mnie było znaleźć w bibliotece szkolnej – należałam do aktywu, i to aktywu raczej nadgorliwego – zostawałam tam też po lekcjach, a wychodziłam równo z bibliotekarkami, które niestrudzenie zapoznawały mnie z tajnikami wszelkich prac bibliotecznych (Paniom: Annie Poznar, Marioli Żyłce, Elżbiecie Kubisie – DZIĘKUJĘ!). Byłam dumna, że mogę samodzielnie wypożyczać książki, ciągle jednak było mi mało, dlatego postanowiłam założyć własną bibliotekę z prawdziwego zdarzenia. Miałam wtedy 13 lat.

W klatce domu, gdzie mieszkałam, pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro znajdował się nieużywany mały schowek. Przezwyciężając wstręt przed pająkami, wciągnęłam je wszystkie razem z pajęczynami do odkurzacza, pomieszczenie pomalowałam na biało, ustawiłam tam stoliczek, krzesło i przyciągnęłam – chyba ze śmietnika – jakiś zdezelowany regał. Brzmi to niewiarygodnie, ale siedziałam tam przy świeczce, bo światła nie było; układałam książki  i wpisywałam je do inwentarza –  porubrykowanego zeszytu. Ku przerażeniu mojej mamy uparcie tkwiłam tam nawet wtedy, kiedy temperatura spadała poniżej zera: w rękawiczkach i pełnym rynsztunku zimowym. Tusz zamarzał mi w długopisie, więc podgrzewałam go nad świecą. Pamiętam poczucie spełnienia, które wtedy mi towarzyszyło. Ja z całą pewnością wiedziałam, że robię właśnie to, co powinnam.

Książki zdobywałam od koleżanek, znajomych, sąsiadów. W księgarniach i antykwariatach kupowałam jakieś wyprzedażowe egzemplarze, na które wydawałam wszystkie oszczędności. Rodzice wiedzieli, że nie trzeba zbytnio zastanawiać się nad wyborem prezentu dla mnie – powinna to być nieodmiennie książka. Do tej mojej prywatnej biblioteki obowiązkowo musieli należeć wszyscy sąsiedzi i najbliższe koleżanki.

Jakiś czas później odkryłam, że zamiast robić karty mogę je kupić w sklepie o tajemniczej nazwie „Wydawnictwa akcydensowe”, który mieścił się niedaleko dworca PKP w Katowicach. Pojechałam tam z koleżankami, które nie mogły pojąć, dlaczego w stan euforii wprowadziło mnie sto sztuk kart czytelników i trzysta – kart książek. Patrzyły na mnie trochę dziwnie, kiedy z nabożną czcią liczyłam i gładziłam te rubrykowane kawałki brystolu. Moją radość po tamtych zakupach można porównać chyba tylko ze współczesną radością posiadania najnowszego modelu laptopa.

Nareszcie też wyrobiłam sobie pieczątkę. Nie chciano jednak zrobić mi napisu „Biblioteka prywatna”, bo musiałabym przedstawić dokument na posiadanie takowej, więc – niepocieszona – poprzestałam na nazwie  „Księgozbiór GOK-TUS” (to pierwsze litery nazwisk – mojego i koleżanki, która mi trochę pomagała, szybko jednak znudziła jej się ta zabawa).

Z lewej pieczątka z poczty dziecięcej przerabiana na potrzeby biblioteki. 🙂 Po prawej pieczątka, którą wyrobiłam później. Pod nią widać resztki oznaczeń, które wprowadzałam, nie mając jeszcze pojęcia o UKD.

Dużo czytałam na temat pracy w bibliotece, robiłam notatki z poradników metodycznych, przepisałam nawet do zeszytu wykaz działów Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej razem z indeksem – ksero było jeszcze wtedy niedostępne. Z niektórych notatek, które robiłam jako trzynastolatka, korzystałam na studiach! Pamiętam, że podczas wakacyjnej podróży na wieś czytałam w pociągu „Bibliotekarstwo praktyczne w zarysie” Józefa Grycza, a siedzący naprzeciw mnie patrzyli zdziwieni to na tytuł książki, to na mnie. Pewnie teraz sama byłabym zdumiona, widząc dziewczynkę z taką lekturą.

Notatki z poradnika metodycznego.

Notatki z „Przepisów katalogowania alfabetycznego”.

Z filii, o której pisałam na początku, dostałam kiedyś karton kart katalogowych drukowanych centralnie przez Bibliotekę Narodową, które można było wykorzystać, pisząc na ich odwrocie. Wypożyczyłam „Skrócone przepisy katalogowania alfabetycznego” i również przepisałam je do zeszytu. Pamiętam, że kiedy je czytałam czułam się jak podczas lektury najlepszej powieści przygodowej – takie miałam wypieki z podniecenia, że za chwilę sama będę mogła fachowo katalogować książki. A potem robiłam to całymi nocami. Do szkoły chodziłam niewyspana, ale szczęśliwa.

Kiedyś wpadła mi do rąk wspaniała książeczka Izabelli Stachelskiej „Własna biblioteczka”, która okazała się niezwykle pomocna przy tworzeniu mojej biblioteki. Czytałam ją tak często, że umiałam prawie na pamięć. Jedno zdjęcie w niej zamieszczone szczególnie pobudziło moją wyobraźnię: stojące na stoliku dwa śliczne pudełka katalogowe wykonane metodą chałupniczą. Moje pierwsze zrobiłam z pociętego kartonu, który pomalowałam na żółto plakatówką, ale okazały się nietrwałe. Następne: ze starych pudełek po butach, i te mam do dzisiaj.

Katalogowanie dniami i nocami przyniosło taki efekt: katalog rzeczowy i alfabetyczny mojej dziecięcej biblioteki.

W bibliotece miałam też wszystkie potrzebne dokumenty: księgę przybytków, ubytków. Na dole rachunek za karty kupione w Wydawnictwach akcydensowych, gdzie podyktowałam odbiorcę: biblioteka prywatna 😉

Robiłam też protokoły darów czy przydziału książek. Na wszystko (w razie kontroli) miałam dokumenty 🙂

A to już dodatkowe gadżety z mojej biblioteki: wykaz lektur czy schemat układu książek na półkach, żeby czytelnik nie zgubił się w gąszczu mojego jednego regału 😉

Po jakimś czasie dyżury w bibliotece szkolnej i własna biblioteczka – namiastka prawdziwej – przestały mi wystarczać. Bodajże w siódmej klasie szkoły podstawowej zaczęłam pomagać w bibliotece miejskiej (MiPBP w Będzinie), najpierw w wypożyczalni dla dzieci, potem – dla dorosłych. To była chwila wytchnienia dla bibliotekarek, a dla mnie prawdziwy powód do dumy. Czułam się wspaniale, bo widząc moje zaangażowanie pozwalano mi robić wszystko to, co robił pracownik – przepisy nie były wtedy jeszcze tak restrykcyjne jak dziś, kiedy nawet praktykanci nie mają dostępu do kartoteki czytelników z powodu ustawy o ochronie danych osobowych. Czasami mój dzień wyglądał tak: w szkole na przerwach –  dyżury w bibliotece, po szkole – dyżur w bibliotece miejskiej…

Tam poznałam kilku pasjonatów tej pracy: przyszłą dyrektor placówki, Panią Janinę Mirosławską, czy Panią Annę Szczerbę, oraz wielu innych, którzy zawsze mi sprzyjali, i którym jestem bardzo wdzięczna. Chętnie dzielili się ze mną swoją wiedzą i zawsze mogłam liczyć na nich podczas studiów, kiedy miałam problem ze zdobyciem potrzebnych materiałów.

Na moim roku byłam jedną z niewielu osób, które z rozmysłem wybrały bibliotekoznawstwo, bo chciały pracować w bibliotece. Wydaje mi się też, że jedyną, która dokładnie wiedziała, na czym ta praca polega, bo w momencie rozpoczynania studiów miałam już przecież kilkuletni „staż pracy” w zawodzie ;-). Większość znalazła się tam przypadkowo, bo egzaminy wstępne były dosyć łatwe. (Okazało się, że tylko wstępne – pozostałe dla tych, którzy bibliotekarstwem się nie interesowali, były nie do przejścia, i w konsekwencji studia na moim roku zakończyła połowa tych, którzy się na nie dostali).

Po studiach miałam propozycję dobrze płatnej pracy, ale nawet przez chwilę nie wahałam się, czy ją przyjąć. Oczywiste było dla mnie, że będę pracowała w zawodzie, o którym marzyłam od dziecka (i, niestety, dosyć słabo wynagradzanym). Pomyślałam sobie: będę jadła chleb z musztardą, nie szkodzi, ale przynajmniej będę szczęśliwa! I tak pierwsza dziecięca „zabawa w bibliotekę” trwa u mnie do dziś, tyle że teraz mi za nią płacą. Zapał pozostał ten sam.

Przez pierwszy rok pracowałam w jednej z filii biblioteki miejskiej, od dziewięciu lat jestem – śmieję się: kierownikiem biblioteki gimnazjalnej i robię to, co odpowiada mi najbardziej, czyli wszystko. Myślę, że może straciłabym miłość do tej pracy, gdybym musiała już do końca życia tylko gromadzić, tylko opracowywać, tylko wypożyczać lub tylko podawać książki w czytelni.

Kilka lat temu ziściło się jeszcze jedno dawne, zapomniane już marzenie. Kiedy byłam mała, odwiedzałam czasami z koleżanką klub osiedlowy. Prowadzono tam wypożyczalnię, na kilku regałach stało może ze dwa tysiące książek. Wyobrażałam sobie, że to moja biblioteka. Taka mała, akurat dla mnie. Pięć lat temu do naszego gimnazjum przyszła pewna pani mówiąc, że likwidują tamtą wypożyczalnię i szukają kogoś, kto weźmie wszystkie książki. Okoliczne biblioteki – co zrozumiałe – chciały tylko wybrane pozycje. I chociaż wiedziałam, że będę musiała od razu zrobić ostrą selekcję, natychmiast powiedziałam: biorę!, bo przypomniałam sobie wizyty w tej placówce i moje rojenia o jej zbiorach.

Kiedy w końcu kartony i worki z książkami spółdzielni mieszkaniowej znalazły się w mojej bibliotece szkolnej powiedziałam do siebie z uśmiechem: No i proszę, po kilkunastu latach kolejne marzenie z dzieciństwa się spełniło. Dostałam te wszystkie książki!

Tekst ten dedykuję Pani Małgorzacie Janas, która dawno temu, w Filii nr 2 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Będzinie, zaraziła mnie biblioteczną pasją.

                                                                                                    Izabela Tumas

Read Full Post »

« Newer Posts